wtorek, 9 kwietnia 2024

Zielono mam w głowie (i różowo) !..

Marca to chyba wcale w tym roku nie było... 

W każdym razie świsnął mi tylko przed nosem i zaraz nastał kwiecień. I to jaki kwiecień! 

W ciągu tygodnia świat całkiem pozieleniał, trochę deszczu, trochę ciepła i mamy wiosnę w pełnej krasie...

Jest się czym cieszyć!







Ciemierniki poszalały, wprawiając mnie w kompletny zachwyt, a już najbardziej oczywiście zauroczył mnie ten ostatni, prawie czarny, tym bardziej że się takiego koloru zupełnie nie spodziewałam. Taka cudna niespodzianka mi się trafiła wśród sieweczek przywiezionych w zeszłym roku od mojej Cioci.

Myślałby kto zapewne, że już mam tyle pięknych kolorów tych cudownych kwiatów, że siądę sobie na laurach i będę się nimi zachwycać. Nic bardziej mylnego! Otóż moja nienasycona zachłanność  kazała mi dokupić jeszcze parę nowych odmian, które na moje nieszczęście są łatwo dostępne w szeroko pojętym ogrodniczym necie, no i teraz oczywiście muszę zbudować dla nich nową rabatkę, choć jeszcze sama nie wiem gdzie to będzie. Z pewnością coś wymyślę!

W tym roku stoi przede mną więcej ogrodniczych wyzwań i nie mam tu na myśli wyłącznie kolejnych zakupów ;) Mam plany ogarnięcia kilku nowych miejsc w moim zarośniętym ogrodzie. I choć oczywiście daje to wspaniałe pole do popisu szalonej zakupoholiczce, bo COŚ w tych miejscach będzie trzeba przecież posadzić, to jednak najpierw trzeba je będzie je uporządkować, zlikwidować zielsko, które rośnie u mnie wszędzie jak na drożdżach, no i zaplanować nowe rabaty. Choć, znając siebie,  absolutnie nie kładłabym raczej nacisku na słowo "planowanie". 

A, no i warzywnik powiększamy też w tym roku! Nie mam zbyt wielkich ambicji w tym kierunku, bo życie wciąż uczy mnie tu pokory, no ale cóż, próbować jednak trzeba, może w końcu ogarnę lepiej temat i uda nam się doczekać lepszych zbiorów...

To tyle na razie o ogrodzie, choć nie ukrywam, że moje myśli ostatnio krążą głównie wokół niego. No zielono mam w głowie całkiem Plany ogromne, marzenia jeszcze większe, a co z tego się uda zrealizować - zobaczymy.

Rojsty za płotem zaczynają już zarastać, ale mamy jeszcze trochę fajnych widoków, na pływające po rozlewisku ptactwo. Gęsi w tym roku przeniosły się troszkę dalej, ale łabędzie nie ruszają się ze swoich stałych terenów, dzięki czemu mogę je sobie podglądać.


Zdjęcia robione zza płotu, oraz zza krzaków, więc jakość wiadoma.


Przylatują też do nas białe czaple, a pewnego razu przyleciały nawet całym stadkiem. Też piękne ptaszyska! 


Zdjęcia robione zza krzaków pozostaną zawsze zdjęciami zza krzaków, ale to jeszcze nic w porównaniu ze zdjęciami robionymi zza krzaków i do tego w śnieżycę! A właśnie takie mam zrobione na pamiątkę sąsiedzkiej wizyty żurawi. 




Nic nie poradzę, że akurat gdy usłyszałam żurawie głosy za płotem i pobiegłam z aparatem żeby uwiecznić ich odwiedziny, zima postanowiła serdecznie pożegnać się z nami solidną śnieżycą. A było to 19 marca, więc prawdziwe to było pożegnanie.

Zdjęcia jak zawsze dalekie od ideału (doprawdy łagodne słowa), ale ostatnio natrafiłam w necie na określenie jakim ktoś opisał swoje fotki komórką: "zdjęcia dokumentacyjne". No. I to jest to. Moje zdjęcia to zdjęcia dokumentujące spotkania ze zwierzętami, wcale nie muszą być piękne! 

Owszem, zazdroszczę trochę przecudnych zdjęć prawdziwym fotografom przyrody, nie mogę się na nie napatrzeć i żałuję że moje nigdy takie nie będą, ale pocieszam się, że oni się muszą ciężko natrudzić, żeby te zdjęcia zrobić. Wstają przed świtem, często nocują gdzieś w haszczach zamaskowani, albo spędzają dwa dni leżąc gdzieś w bagnistych krzaczorach czyhając na ptaki. Pewnie że warto, bo powstają przecudne zdjęcia! No ale ja mam tyle innych zajęć i spraw na głowie, że wolę jak te ptaki same do mnie przylecą! A że przylatują, to się bardzo cieszę i pstrykam co się da. DOKUMENTALNIE. ;)

Żurawiom chyba żal się mnie trochę zrobiło, bo jeden przyleciał następnego dnia już przy lepszej pogodzie. No ale wiadomo, zdjęcie zza płota i zza krzaków...

Co do mojego pstrykania, to jak wiecie, drugi rodzaj fotografii jaki uprawiam, to zdjęcia z okna samochodu, czyli tzw. "w drodze do sklepu". Czasem nawet wyjdę z auta, żeby lepiej złapać w obiektywie jakiś widoczek, ale najczęściej pstrykam przez okno, bo np. zwierzaki nie bardzo chciałyby zaczekać aż się wygramolę i zrobię im zdjęcie.

Już miałam narzekać że tej zimy nie udało mi się spotkać oko w oko z łosiem, ale łosie postanowiły to ostatnio nadrobić i pewnego dnia jeden wyszedł mi na drogę przed samochodem i schował się szybko w lesie po drugiej stronie drogi, a gdy cofnęłam auto żeby spróbować go dojrzeć, o mało nie wpadłam na drugiego, który nieśpiesznie podążał za pierwszym!


Temu drugiemu udało mi się zrobić fotkę, co prawda znowu zza krzaków, ale jednak widać, że przyglądał mi się przez dłuższą chwilę z typowo łosiową zadumą. Biorąc pod uwagę ludzkie opowieści i własne, choć jeszcze niewielkie, doświadczenie zakładam, że to był ON - łoś. Panowie łosiowie mają zdaje się skłonność do zamyśleń i dłuższych refleksji, czego świadkiem byłam w ubiegłym roku i dzięki czemu udało mi się poobserwować z bliska osobnika konsumującego resztki kukurydzy na pobliskim polu. Panie łoszki natomiast są chyba bardziej płochliwe, albo po prostu przezorne, bo już parę razy zdarzyło nam się spotkać matkę z młodym, ale zawsze od razu uciekała. Faceci natomiast potrafią ze stanu refleksyjnego przejść do stanu agresywnego, czego na szczęście póki co nie udało mi się zaobserwować...

Innym razem, tuż przed zmierzchem, spotkałam dwa łosie pasące się tuż przy drodze. No niestety było naprawdę już prawie ciemno, więc choć były bardzo blisko i kazałam aparatowi nastawić się na zdjęcia nocne, fotki są jak zawsze wyłącznie DOKUMENTALNE...   ;)



To też musieli być faceci, bo choć byłam całkiem blisko, po krótkim przyjrzeniu się czerwonemu autku, ze stoickim spokojem powrócili do przerwanej konsumpcji. I pomyśleć, że gdyby było jaśniej, mogłabym mieć naprawdę piękne zdjęcia! 

Tyle że zwierzaki preferują właśnie taką przedwieczorną porę spacerów, nie mają zamiaru przejmować się jakością moich fotek. No trudno...



Innego dnia na naszej "sarniej łączce" pasły się dwa jelenie. Pierwszy raz spotkałam je tutaj, choć wiem, że jest ich sporo. Nie mam zielonego pojęcia czy to samce czy też łanie, bo poroża już chyba dawno zrzucone. Dość spore były więc może jednak samce, ale upierać się nie będę.

I tak upływa mi dzień za dniem, przyznać muszę że bardzo szybko, ale za to niezwykle spokojnie i szczęśliwie. Siedzę sobie teraz na werandzie, dookoła zielono i pachnąco, słychać wiosenne głosy ptaków, żaby już nawet zaczęły rechotać w naszym małym stawiku, za płotem krzyczą czajki, które ostatnio podglądałam z oddali z aparatem w ręku,

w oddali odzywają się żurawie, gęsi, no czego więcej można chcieć? No owszem, mam ogromną potrzebę posiadania jeszcze jednej (conajmniej!) hortensji, oraz zakupienia kilku cieniolubnych fajnych bylinek, które będę mogła posadzić po dębami, a także paru innych roślinek, większych czy mniejszych, ale wszystko w swoim czasie. Tych planów mi nigdy nie zabraknie!

Na koniec pozdrowienia od tutejszej ropuszki, która wygramoliła się do mnie spod ogrodowej skibki ziemi.


Czyż nie śliczna ? Nie dość, że samo w sobie stworzonko sympatyczne, to jeszcze jej skóra wydawała mi się lekko różowa! Nigdy czegoś takiego nie widziałam!


Próbowałam nawet poszukać w sieci, czy jest jakaś specjalna różowa odmiana ropuchy, ale... 

no sami sprawdźcie co wypluwa z siebie google po wpisaniu hasła "różowa ropucha"... 😂

No więc to była pewnie po prostu normalna szara ropuszka, tylko zaróżowiona z wiosennych emocji! 





sobota, 17 lutego 2024

Jeszcze "pozimie" czy już przedwiośnie?

Zima niby trwa, bo luty jeszcze w pełnej krasie. No ale w tym roku jakoś sobie pokpił sprawę, bo choć śniegu trochę było, to zaraz gdzieś znikał.

Nie wiadomo jak dokładnie nazwać aktualną porę roku. Do wiosny jeszcze kawałek, ale można by  chyba odkurzyć zapomniane trochę słowo "przedwiośnie". A można by też, w przypływie słowotwórczej weny nazwać je "pozimiem" 😄😄😄. Czemu by nie?

Kilka dni temu poranek przywitał nas znów bardzo zimowo...


Widoki były przepiękne, ale myślę że tej zimy to już ostatni taki spacer.




Już następnego dnia śniegu nie było widać, bo w sposób dosłowny i na naszych oczach wyparował...



A kolejnego dnia było już tak:



Na zdjęciu Vidusia zafascynowana widokiem, nie tyle pięknych w swej wiosennej krasie rozlewisk, co łabędzia, którego co prawda zupełnie tutaj nie widać, bo fotka tzw "komórkowa", ale uwierzcie mi na słowo, że był tam i, widząc nas z daleka, płynął w naszym kierunku i wyganiał łabędzim głosem! Prawdę mówiąc nie miałam bladego pojęcia, że łabędź niemy wydaje jakikolwiek głos poza syczeniem i dźwięcznym łopotem skrzydeł. Otóż wydaje! Nagrałam go sobie, niestety tą samą komórką, więc widać niewiele, ale trochę słychać. Kto ciekaw i ma cierpliwość niech sobie kliknie i ucha nastawi, oraz da wiarę że to był łabędź 😎


Ostatnie ciepłe dni zachęciły mnie nawet do pierwszych prac w ogrodzie, które oczywiście dawkuję sobie z wielką nieśmiałością, czy raczej ostrożnością, by nie przypłacić mojego wielkiego zapału późniejszym łupaniem w krzyżu...

W każdym razie zdjęłam już zimowe kołderki z moich ukochanych ciemierników i codziennie chodzę do nich, żeby podziwiać postępy w rozwijaniu ciemiernikowych pączków.



Jeszcze kilka cieplejszych dni i powinny się rozwinąć. Nie mogę się doczekać, tym bardziej że nie byłam pewna czy w ogóle zakwitną, bo w październiku przesadziłam je na nową specjalnie zbudowaną dla nich rabatkę pod dębem. 

No ale chyba nie przejęły się zmianą miejsca, skoro pączuszki zawiązane. Pokażę je jak już pięknie rozkwitną!

Inne odmiany ciemierników są jeszcze lekko zaspane ...


No ale jak widać też już się szykują!

Nie mogę też doczekać się przesyłki z kilkoma innymi, kolorowymi odmianami ciemierników, które nabyłam drogą kupna fejsbukowego na początku miesiąca, ale przyjechać do mnie mają dopiero w marcu... 

Te grupy ogrodowe na fejsbuku to okropne nieszczęście jest. Człowiek jest bez przerwy narażony na straszne pokusy! Okazuje się że nie trzeba się wcale ruszać z domu, ani tym bardziej odwiedzać sklepów ogrodniczych, żeby wydawać pieniądze na roślinki. Ja i tak się staram nie ulegać tym pokusom zbyt często, słowo daję. No ale czasem muszę i już. 

Mam już zresztą na ten sezon ogromne plany w kwestii nowych roślinek, o ile tylko budżet nie pęknie. No ale, z drugiej strony,  kto powiedział że nie da się spać jeszcze jednego roku na starym łóżku?! Póki stoi to stoi. A czas leci jak szalony i co się uda posadzić w tym roku, to już będzie sobie rosło i piękniało. A łóżko może poczekać. Ot i co.

W ostatnich dniach w ptasim świergocie słychać weselsze tony. Raz nawet jakiś kos zapomniał się przed wieczorem i zaintonował wiosenną piosenkę gdzieś na szczycie drzewa. Gęsi masowo przelatują nam nad głowami w tę i z powrotem, gęgając w niebogłosy, pojawiły się też nawet już żurawie. No to chyba już na pewno "pozimie", a może nawet i przedwiośnie?

Przy naszych karmnikach nadal gwarno i kolorowo.

Niedawno pojawił się też jeden gość wcale nie zaproszony.


Był to krogulec, a konkretnie pani krogulcowa. Niestety wątpię by miała zamiar posilić się ziarenkami. 


Pierwszego dnia zlustrowała okolicę z kładki nad oczkiem. Pstryknęłam zdjęcie, a potem pogoniłam ptaszora precz. 



 Niestety następnego dnia znów przyleciała i usiadła sobie na belce nad werandą, gdzie stoją karmniki. 


Przez krótką chwilę siedziała i rozglądała się wokoło. Wystarczyło mi zimnej krwi tylko na tę krótką chwilę, by pstryknąć jej kilka fotek, ale potem ją znowu wygoniłam.

Spójrzcie w te oczy. To baczne spojrzenie prosto na mnie.


No nie da się ukryć że piękne ptaszysko, a nawet bardzo piękne. Rozumiem też że musi jeść. Ale jednak SIO od "moich" ptaszków! Nie po to dokarmiam całą naszą ptasią drobnicę, żeby krogulce miały wypasioną kolacyjkę! 

Trzeba przyznać, że pani krogulcowa niełatwo dała za wygraną. Przyleciała jeszcze następnego dnia i usiadła tuż obok karmnika. Tym razem nie miałam w sobie zasobów "zimnej krwi" i wyleciałam na taras wymachując pierwszą lepszą szmatą, która wpadła mi w ręce, a która okazała się być spodniami od piżamy. Podziałało. Póki co nie wróciła, a to już minęły ze dwa tygodnie. Mam nadzieję, że tymi spodniami od piżamy zniechęciłam ją ostatecznie do składania nam wizyt!

W czasie wizyt pani krogulcowej w okolicy zapadała cisza jak makiem zasiał. Ptaszynki pochowane w okolicznych krzakach ani pisnęły. I dobrze. Bałam się trochę że się wystraszą i całkiem nas opuszczą, ale na szczęście znów jest tłoczno i wesoło. I tak ma być! 


czwartek, 25 stycznia 2024

Dziki drwal.

Z tym nowym sąsiadem to była cała historia. 

Droga do naszego siedliska prowadzi przez mały strumyczek, który latem jest niemal niewidoczny, ale teraz zrobił się całkiem spory. 

Podobno przed laty woda potrafiła podnieść się tak wysoko, że nasz koniec wsi był całkiem odcięty od świata. Poprzedni właściciel opowiedział nam nawet historię o pewnej pannie młodej, która na własny ślub przeprawiać się musiała łodzią przez zalane łąki!

Właśnie tą drogą chodzimy na spacery z psami. Któregoś pięknego dnia zwróciliśmy uwagę na charakterystycznie podcięte tu i tam przy strumieniu drzewa ...

Oho, chyba mamy nowego sąsiada! Ciekawe gdzie buduje swoją tamę, oby się nie okazało, że niedługo i nam będzie potrzebna łódka!.. 😅😅😅

Od tego dnia, przechodząc nad strumykiem, rozglądaliśmy się uważnie z nadzieją, że dostrzeżemy  dzikiego drwala przy pracy. Raz, kiedy tak staliśmy na mostku, coś z rozmachem godnym wieloryba chlupnęło pod nami do wody, ale nie udało nam się ani bobra, ani wieloryba zauważyć. 

Aż do pewnego spaceru, tuż przed zmierzchem, kiedy w oddali, na środku strumienia, zobaczyliśmy ciemną, okrągłą plamę. Z daleka wydawała się podobna do dużego pniaka, ale pniaki na ogół nie wskakują do wody na widok człowieka. Kiedy po kwadransie wracaliśmy tą samą drogą, "pniaczek" znów siedział na swoim miejscu!

Oczywiście nie miałam tego dnia aparatu, no bo wiadomo że jak się nie ma ze sobą aparatu, to przydarzyć się mogą najfajniejsze fotograficzne okazje. Zresztą za chwilę już było ciemno, więc pocieszałam się, że tak ze zdjęć niewiele by wyszło.

No ale wiadomo, nie byłabym sobą, gdybym następnego dnia nie wybrała się na mostek o tej samej porze,  już z aparatem, licząc na powtarzalność bobrowych obyczajów. I nie pomyliłam się! 

Siedział sobie pan bóbr w tym samym miejscu! Wyglądało to trochę tak jakby moczył ogon w wodzie, bo cóż innego można robić siedząc na krze na środku strumienia?

Okazało się jednak, że było to po prostu bobrza kolacja...







Napstrykałam tych zdjęć co niemiara, i wiem, wiem, są dość fatalnej jakości, ale ja się w ogóle cieszę że są! Ciemnawo już było i daleko on siedział, nie dało się moim aparatem lepiej tego zrobić. 

Codziennie go teraz wypatrujemy nad strumykiem, ale póki co bezskutecznie. Jakoś nie chce wystąpić w blasku słońca, zdaje się że bobry w ogóle preferują nocny tryb życia. Ale kto wie, może jeszcze się spotkamy! I może uda mi się zrobić mu jakąś lepszą sesję foto.

W każdym razie ucieszyło nas to spotkanie bardzo, tak jak cieszy nas każdy przejaw dzikiego życia wokół. 

Opowiadając o tym spotkaniu tutejszym znajomym nie spotkaliśmy się co prawda z podobnym naszemu entuzjazmem. Ot bóbr jak bóbr. Raczej szkodnik niż powód do radości.

W ogóle to mam czasem wrażenie, że uważają nas za lekkich wariatów. I wiecie co? Mają rację!