No i skończyło się rumakowanie! Przyroda postanowiła przypomnieć nam i sobie o swoich prawach, oraz o tym, że druga połowa listopada nieubłaganie zmierza ku grudniowi i ku zimie...
Wczoraj rano widok z okna przedstawiał się tak:
Ja nie mówię, że to brzydki widok. Ładny, a nawet bardzo piękny jest, ale ... eh... Jesień była taka cudna, że już prawie ją zdołałam pokochać, a na pewno zdążyłam się do niej przyzwyczaić. Nie miałabym nic przeciwko jej trwaniu aż do wiosny.
Jeszcze parę dni temu było na świecie słonecznie i kolorowo
No dobra, może z tymi kolorami to trochę przesadziłam, ale jednak JAKIEŚ były!
Na następne przyjdzie poczekać kilka miesięcy.
Ja w każdym razie zaczynam już odliczanie do wiosny. Razem ze mną czekać będzie na pewno nasza forsycja, której, tak jak mnie, udało się w pewnej chwili uwierzyć, że zimy nie będzie, i kilka dni temu powitała mnie takim ślicznym kwiatuszkiem.
No nic, cieszmy się tym co mamy:
A najbardziej oczywiście cieszy się Vida, która jak dziecko biega po śniegu, usiłując zjeść go jak najwięcej.
Śnieg już oczywiście topnieje, więc zanosi się na mokrą, błotnistą i szaroburą końcówkę listopada. No i w ten sposób listopad ujawni swe prawdziwe oblicze i będzie wreszcie listopadem!
Trzeba przyznać, że i tak potraktował nas w tym roku łagodnie. Miałam dużo czasu na dokończenie ogrodowych porządków, zdążyłam posadzić też, i to bez wielkiej "spiny", swój pierdyliard cebulek tulipanów, hiacyntów i innej drobnicy. A nawet zdążyłam dokupić sobie jeszcze trochę, bo wiadomo że od przybytku głowa nie boli, a te listopadowe wyprzedaże cebul są niestety baaardzo kuszące.
W tym roku, zgodnie z wiosennym postanowieniem, posadziłam większość cebul w donicach. Zobaczymy ile z nich przetrwa mrozy. Oby nie były jakieś ogromne.
Jesień nie była u nas w tym roku bardzo grzybowa, a przynajmniej nie taka jak rok temu. Nie zawiodły tylko nasze ukochane kanie. Zbieraliśmy je jeszcze pięć dni temu!
Ponieważ ulubiona nasza potrawa, czyli kanie smażone, przejadła nam się już odrobinkę, ostatnio przyrządzałam z nich różne wariacje, całkiem zresztą udane. Niezła jest zupa kaniowa, fajnie wyszedł pasztet z dodatkiem soczewicy, pokrojone w paseczki kanie zastąpiły też z powodzeniem grzybki shiitake w prawie chińskim daniu z panierowanym tofu. A, no i zrobiłam z nich jeszcze smarowidło do chleba, które popakowałam w słoiczki, żeby zimą móc przypomnieć sobie smak późnego lata i jesieni.
Słoików w tym roku narobiłam zresztą tryliard. Głównie są to słoiki z cukinią w różnych postaciach, a to za sprawą urodzaju w ogrodach naszych tutejszych znajomych (bo akurat nie w naszym niestety). Mamy więc sosy z cukinii, leczo z cukinii, dżemy z cukinii, pasty z cukinii, i inne podobne potrawy, które już chyba niedługo zaczniemy testować, bo przyznam, że przetwory nie-konfiturowe robiłam w tym roku po raz pierwszy w życiu!
No oczywiście poszalałam też nieco z ogórkami i fasolkami, mamy trochę grzybków (dzięki Ci Małgosiu za dodanie mi swego czasu otuchy w tym kierunku), no i rzecz jasna przetwory owocowe, wśród których na pierwsze miejsce wysunęła się jak zawsze pigwa.
W tym roku nasze pigwy zaszalały i obsypały nas dziesiątkami dorodnych owoców, więc, z braku innych sensownych pomysłów (bo zapasik pigwówki mamy spory), narobiłam mnóstwo pigwowych konfitur, które oboje uwielbiamy. Znalazłam dawno temu gruziński przepis na konfiturę z pigwy, polegający głównie na czekaniu aż rozdrobnione, zasypane cukrem owoce puszczą sok i się pięknie w nim zmacerują. To przepis w sam raz dla mnie! Trwa to dwa lub trzy dni, u mnie raczej trzy, bo jestem cierpliwa (czy też leniwa?) i nie lubię się spieszyć. Potem trochę syropu można sobie odlać do butelek, a owoce po podgrzaniu zmieniają się w przepyszną konfiturę.
Tak że zimą raczej z głodu nie padniemy, nawet jeśli nas znów śnieg zasypie, to zawsze będzie co wyjąć z naszej mini-piwniczki, która w tym roku pęka w szwach.
Żeby ptasiej tradycji stało się zadość, wszak ten blog nie o konfiturach, wklejam fotki jemiołuszek, które od wczoraj grasują w naszej okolicy.
Ptaszki śliczne, szkoda tylko że tak wysoko na drzewach siadają. Chętnie zwabiłabym je do karmnika, żeby lepiej przyjrzeć się ich urodzie, no ale to chyba inna liga, niestety...
No ale kto wie, nie traćmy nadziei. Rok temu nawet z daleka jeszcze nigdy jemiołuszki nie widziałam!
Muszę przyznać, że ta pora roku ma też kilka swoich plusików. Głównie cieszy brak sąsiadów, którzy przyjeżdżają tu głównie w sezonie wiosenno-letnim i czasem jesienią oraz to, że dzika zwierzyna śmielej wychodzi z leśnych gąszczy i można nacieszyć oko pięknym widokiem.
Kilka dni temu z brzozowego zagajnika rosnącego tuż przy naszym płotem wyszła sobie para łosi (a konkretnie to była mama z potomkiem) i co prawda na mój widok od razu zwiały na rojsty, no ale dzięki temu że rojsty są obecnie łyse jak kolano, mogłam sobie na nie popatrzyć przez dobrych kilka minut.
Przedwczoraj natomiast byłam u znajomej, która uraczyła mnie na koniec wizyty opowieściami o łosiach atakujących samochody (podobno kiedy stoją na drodze, nie wolno trąbić ani mrugać na nie światłami!). Wracam ja sobie po zmierzchu do domu i kogo widzę na naszej górce? Ano łosie! Trzy! Jeden sobie leżał na łączce kilka metrów od drogi, dwa stały obok niego. Widziałam je oczywiście tylko w świetle reflektorów. Rok temu pewnie bym zatrzymała auto żeby nacieszyć oczy tym pięknym widokiem, ale po takich wieczornych opowieściach nie wpadło mi to nawet do głowy, tym bardziej że ten leżący na mój widok się podniósł. No to nie czekałam na to co dalej zrobi, tylko wolniutko pojechałam sobie dalej... 😄😄😄
No cóż, moja strata!
Ale przecież na pewno je jeszcze spotkam!