sobota, 30 grudnia 2023

O zimowych wannach i nalocie ze Wschodu


Trzeba przyznać, że zażyczyłam sobie śniegu na Święta i śnieg był! Zapomniałam tylko uściślić, że CAŁE Święta mają być białe a nie tylko Wigilia, więc za późniejszy nagły wzrost temperatury biorę na siebie. Jak się już wypowiada jakieś życzenie, trzeba to robić PRECYZYJNIE!

Dobrze, że udało mi się zrobić na pamiątkę fotkę, nocną co prawda, więc mało co widać, no ale niby jaką fotkę miałabym zrobić w wigilijny wieczór? Widać że był śnieg? Widać!

Końcówka grudnia przypomina w zasadzie już początek wiosny i z jednej strony chciałoby się już tę wiosnę mieć za progiem, a z drugiej jednak myślę: stop! nie nacieszyłam się jeszcze wannami wolnego czasu, które mam do dyspozycji w długie zimowe popołudnia. Wyjaśnić pragnę tutaj, że "wanna" to jednostka czasu wolnego, której model co prawda nie leży w Sevres pod Paryżem, ale na pewno gdzieś leży! Jednostka ta powstała wiele lat temu dzięki inwencji pewnej internetowej grupy dyskusyjnej i z powodzeniem służy do określania ilości istniejącego, bądź tylko wymarzonego czasu, który poświęcić można całkowicie na rozwijanie własnych pasji i innych podobnie niezbędnych czynności.

No więc z upodobaniem korzystam z zimowych wanien wolnego czasu, przędę niteczki, rozmyślam sobie o szydełkowym kocyku z własnoręcznie uprzędzionej wełny (chociaż trochę się jeszcze muszę w tym przędzeniu podszkolić), drutuję następne skarpetki, tym razem dla Córeczki, planuję kolejną swetrową kieckę, no i w ogóle pławię się w luksusie nie spieszenia się i nic-nie-muszenia. Trzeba  przyznać, że boski ten luksus.

Oczywiście nie zaprzestałam zupełnie myślenia o ogrodzie, bo plany na nadchodzący sezon mam jak stąd do Szczecina. I choć wiem z góry, że zrealizuję tylko ich część (oby choć sporą!), to i tak jest nad czym się zastanawiać.

Ptaszki w karmniku dopisują od samego świtu do zmierzchu. Kiedy się rano za bardzo spóźniam z dosypaniem ziarna do karmników, sikorki siadają na okiennych siatkach i wypatrują nas zza szyby. Czekam kiedy zaczną mnie ponaglać bębnieniem w okna!


 do zeszłorocznej ptasiej paczki dołączyły w tym roku sójki, rudzik i sikora czubatka, z której wizyt się bardzo cieszę, bo nigdy jej przedtem z bliska nie widziałam.

Niestety, i czubatka i rudzik przylatują tylko w pojedynkę, więc ciężko jest je upolować aparatem, bo oba ptaszki są bardzo ruchliwe. Tylko rudzika udało mi się dotychczas sfotografować. Na czubatkę się zasadzam, ale małpa czujna jest i bardzo zwinna. Wpada po ziarenko i zaraz wypada. Więc póki nie przyprowadzi rodziny, to marne mam szanse na sukces.


Na pocieszenie jednak, od kilku dni odwiedzają nas tłumnie przecudnej urody jemiołuszki. 

Prawdziwy jemiołuszkowy nalot ze Wschodu!








Jak się dobrze przyjrzeć powyższej fotce, człowiek zaczyna rozumieć skąd tyle jemioły rośnie na okolicznych drzewach. Wysiew nasion jest wprost masowy!


Śliczne te ptaszki obsiadły wczoraj naszą starą lipę i wiecie co? fajnie, że nie parkuję już pod nią samochodu...


Za to stoi pod nią teraz nasz garaż i słychać było głośne i dość regularne "pac" pac" "pac" o blaszany dach...


Z doświadczenia wiem, że owoce jemioły kleją się niczym najlepszej jakości butapren, robiłam kiedyś jemiołową maść i rozmieszanie tego klajstru było prawdziwym wyzwaniem, więc nawet nie chcę się zastanawiać nad tym jak się go zeskrobuje z samochodu. Dobrze że nie muszę...

Tymczasem po pierwszych roztopach rojsty za płotem zmieniły się w wielkie jezioro...


Na zdjęciu było jeszcze trochę śniegu i lodu, ale dziś stoi tu woda. A to przecież dopiero początek, bo pewnie śniegu jeszcze napada do końca zimy, a potem się pięknie wszystko znów roztopi. Szykują nam się niezłe wiosenne widoki, bo mam nadzieję że dzikiemu ptactwu też się te rozlewiska spodobają! 



sobota, 9 grudnia 2023

Minstrel na rojstach

Mikołaj przyszedł do mnie co prawda dwa dni po terminie, ale nie mogę mieć do niego żalu, bo za długo się zastanawiałam na co przeznaczyć niedużą ale sympatyczną sumkę jaka wpadła mi niespodziewanie w ręce. Miałam do wyboru kupno nowego łóżka (bardzo by się wreszcie przydało) oraz spełnienie marzenia, które mam od lat kilkunastu, a które zawsze okazywało się niezbyt realne z finansowych oczywiście powodów. 

Wiedziona moim wrodzonym rozsądkiem, postanowiłam, że zrobię to drugie. Łóżko i tak kiedyś kupimy, a skoro pieniążek spadł niemal z nieba, trzeba go przeznaczyć na coś nadzwyczajnego. Kiedy jak nie teraz?

Paczka przyjechała wczoraj. 

Miałam tylko zajrzeć do niej, czy wszystko w porządku, czy nic się nie uszkodziło w drodze. Wiedziałam, że zawartość przyjdzie w częściach i trzeba ją będzie sobie złożyć do kupy, ale byłam pewna że odłożę skręcanie do następnego dnia, bo kto by się zaraz tak rzucał do roboty...


No ale wiadomo, że żeby dobrze sprawdzić, trzeba wszystko wyjąć i rozpakować...


Vida był równie zachwycona rozpakowywaniem, jak ja.


No nie mogłam tych wszystkich części tak zostawić luzem, jeszcze by się pogubiły!


Składanie nie było bardzo trudne, ale musiałam skorzystać z tutorialu z youtube'a.


No i mam go! 


Poznajcie Minstrela! Śliczny, prawda? 
To już dzisiejsze zdjęcie, widać nawet że nie mogłam się doczekać i uprzędłam już trochę wełenki. Musiałam przecież sprawdzić czy pamiętam, jak to się robi! 

Kto mnie zna, pamięta na pewno moją fascynację przędzeniem sprzed lat kilku. Właściwie ta fascynacja trwa od zamierzchłej przeszłości, tylko nigdy nie miałam warunków na jej rozwijanie. W końcu się udało! Kupiłam na allegro swój pierwszy kołowrotek, co prawda raczej eksponat cepeliowski niż profesjonalne urządzenie, ale działał! 


Metodą prób i błędów, oraz oczywiście przy pomocy internetu, uprzędłam swoje pierwsze wełenki. Co to była za radość! 


Od tego czasu kołowrotków miałam kilka, bo to na jednym się nigdy nie kończy. Wszystkie one były stare, jeden nawet bardzo stary, bo z 1904 roku. Trochę się rozsypywał i nie nadawał się do przędzenia, ale był przecudnej urody... 


Ten poniżej z lewej strony zupełnie niekompletny, ale za to śliczny, z metalowym zdobionym kołem. Mam go do dziś.


Ten zielony, szwedzki, wygrzebany w podwarszawskiej rupieciarni, też przepiękny, ale nie chciał w ogóle ze mną współpracować.

Byłam też na dwudniowym kursie przędzenia i tam zobaczyłam jak się pracuje na profesjonalnym sprzęcie. No i zaczęłam marzyć...

Wypatrzyłam sobie wtedy właśnie ten model, Minstrela, produkowanego przez polską, uznaną na całym świecie firmę Kromskich. No cóż, kiedy jego cena zawsze przekraczała moje możliwości... Swoją drogą, przez te wszystkie lata jego cena wzrosła niemal trzykrotnie. Nie mogłam przecież czekać aż urośnie jeszcze bardziej! Sami wiecie, rozumiecie. Łóżko jest zawsze ważne, ale...

Jak dobrze,  że nie pozbyłam się nigdy zapasu czesanek wełnianych, które kupiłam wiele lat temu do przędzenia, a potem do filcowania! Nie wiem co prawda gdzie je wcisnę, póki co leżą sobie na strychu, ale skoro wcisnęłam jakoś nowy kołowrotek, to i czesanki się muszą zmieścić! 

Chciałoby się głośno zakrzyknąć: ZIMO TRWAJ! Hehe, no w moich ustach to nie jest normalne...
Ale kiedy, jak nie teraz, będę sobie mogła od rana do nocy dłubać przy moich wełenkach? Właśnie teraz!



sobota, 2 grudnia 2023

Na całej połaci!

Jakie to szczęście, że jednak nie mieszkamy w Bieszczadach! Marzyło mi się kiedyś zamieszkać w tej pięknej krainie i owszem, ale od kiedy dowiedziałam się jak wcześnie tam przychodzi i jak późno odchodzi zima, zdecydowanie zmieniłam zdanie.

No aleśmy jednak na wschodnich rubieżach osiedli, więc nie ma się czemu dziwić, że jak idzie śnieżyca to wali prosto do nas! Nie, no fajnie jest. Mamy co jeść, prądu nie zabrali, dziś po południu nawet przejechał drogą pług i trochę odgarnął. Nie narzekam. Trochę gimnastyki z łopatą do śniegu też nikomu jeszcze nie zaszkodziło, spory kawałek mamy od garażu do bramy, ale co tam!

Za to zimowe widoczki przednie!




Kilka dni temu, kiedy pierwszy śnieg chciał się już trochę roztopić, współpraca nocnego przymrozku z porannym słońcem zaowocowała niecodziennymi szklistymi krajobrazami. Nie mogłam się wprost napatrzeć!






No nie widać tego na fotkach tak pięknie jak w rzeczywistości. Musicie mi uwierzyć na słowo, że było się czym zachwycić. No więc się zachwycałam!

Jak widać, jestem na najlepszej drodze do polubienia zimy. Przyznaję się bez bicia, że brak konieczności truchtania w zimowych, grubych ciuchach, w codziennym kieraciku znacznie uwydatnia jej uroki. Gdyby tylko nie trwała tak długo, na pewno już bym ją szczerze pokochała! Bo tak naprawdę zima powinna trwać od początku grudnia do połowy stycznia. A potem to już koniecznie wiosna!

Przy odrobinie wysiłku i dobrej woli można też nawet docenić zalety krótkiego dnia. Nie, no może z zaletami to przesadziłam. No ale udaje mi się to jakoś tolerować. Po pierwsze i tak nie da się pracować w ogrodzie, po drugie pogoda niespecjalnie też sprzyja przesiadywaniu na werandzie. Zatem i tak większość czasu spędzamy zimą w domu. A w domu mam wreszcie dostępną bez ograniczeń moją ukochaną rozrywkę, czyli robótki! 

Mówię "dostępną", bo przez ponad rok wszystkie moje włóczkowe skarby siedziały w worach na strychu. Nie miałam gdzie ich pomieścić na dole, bo, nawet już ustawione na swoim miejscu, regały zapełnione były naszymi ubraniami, które z kolei czekały na pojawienie się w domu SZAFY. Szafa wreszcie jest, więc mogłam przeprowadzić wielką operację zamiany miejsc i upchać wszystkie ciuchy w szafie, a włóczki i inne niezbędne mi do życia przydasie mogły zamieszkać nareszcie w swoich pudłach na regale! 



Jakby komuś chciał się z piersi wyrwać okrzyk w rodzaju "ale tego dużo!.." od razu mówię że spora ich część się niestety nie zmieściła i dalej pomieszkuje na strychu. No ale te najpotrzebniejsze skarby są już na swoim miejscu. Reszta będzie czekać aż sobie gdzieś urządzę pracownię, ale chwilowo nie mam nawet pomysłu jak do tego doprowadzić, więc czekanie może potrwać.

Mam więc wreszcie ten luksus, że moje skarby są w zasięgu ręki i kiedy tylko zechcę, mogę się nimi nacieszyć. Bogu dziękuję (oraz Małgosi zwanej swego czasu dla niepoznaki Raveną), że przez te ładnych parę lat zdążyłam sobie zgromadzić całkiem niezły zapasik pięknych wełenek, bo patrząc na ceny tego co dziś można kupić, wiem że nie poszalałabym zbytnio na zusowskiej pensyjce.

Ponieważ wiem, że co najmniej TRZY czytające mnie osoby wyznają się "w tym temacie", nie omieszkam trochę jeszcze o robótkach poprzynudzać ;)

Zatem udało mi się zabrać do pracy dość metodycznie, co wiązało się ze spruciem dwóch ślicznych ale nie noszonych przeze mnie sweterków z "warmińskiej" Mirelli,


oraz brązowo-granatowego blezerka którego fotki nie mam, ale też już od lat go nie nosiłam. Zawsze trudno mi się zabrać do prucia, bo po pierwsze pruć nie lubię, po drugie szkoda mi na to czasu, a po trzecie jestem pedantyczną mistrzynią w ukrywaniu końcówek włóczki po zakończeniu każdej robótki. Robię wszystko co się da, żeby tych koniuszków nie było widać, bo nie lubię jak mi coś gdzieś wystaje czy wisi, nawet po lewej stronie swetra. Wszystko fajnie, dopóki nie muszę ich potem odszukać, żeby wziąć się za prucie. Tragedia. No ale udało się wszystko popruć i nawet jedna z tych włóczek występuje już w nowej postaci. 


Jako że Mirella jest dosyć cienka, dołożyłam do niej drugą nitkę (Drops Delight - jakby kogoś interesowało).  Dropsik dodał czerwonej Mirelli trochę pomarańczu, a przede wszystkim sprawił, że kamizela jest mięsista i cieplutka!

Bardzo jestem z siebie dumna, a głównie z tego, że udało mi się przysiąść i w dość szybkim tempie ją skończyć. (Co prawda już się zastanawiam, jak to zwykle ja, czy nie powinnam jej jednak przerobić na sukienkę, ale chwilowo zostawiam sobie rozwiązanie tego problemu na później...)

A teraz zajęłam się masową produkcją skarpetek, bo zawsze mi ich brak, zwłaszcza tych ciepłych, wełnianych, które najbardziej lubię mieć na nogach w zimowe wieczory. A szczególnie doceniam je tutaj, gdzie pomimo że w naszym domu jest ciepło, mnie jest zawsze zimno w nogi. Tak już mam.


Te pomarańczowe to akurat mitenki, nie skarpety. Ale poniżej już skarpetkowo.




To tak z grubsza moje obecne robótki. W trakcie drutowania kolejnych skarpetek myślę nad następną sukienką, z tej granatowo-brązowej prutej wełenki. Również zamierzam dodać do niej inną nitkę, będzie cieplej i ciekawiej ;) Na razie jestem w fazie próbek, pomysłów mam sto na godzinę, więc czekam aż się uklepią.


No i to by było na tyle jeśli chodzi o zimowe rozrywki. 

A nie, wróć, jeszcze notorycznie piekę chleby i ciasteczka :)
O chlebach już tu mówiłam, nie jemy w ogóle kupnego pieczywa, co drugi dzień piekę chleb na zakwasie. Korzystam z jednego przepisu, ale ponieważ wciąż zmieniam mąki, to każdy chleb wychodzi trochę inny, więc się nie nudzimy.

A ciasteczka? Ano lubimy do kawki coś pochrupać. Obczajałam różne pomysły z netu, aż trafiłam na prosty i szybki przepis na ciasteczka á la amerykańskie "cookies". Są naprawdę pyszne, a co dla mnie super ważne, robi się je błyskawicznie. 




Zdjęcie marne bo przy sztucznym świetle, ale zapewniam że są boskie. Jak by ktoś chciał to przepis podrzucę. Ja go odrobinę zmieniłam, bo zamiast dwóch jajek wrzucam dwie łyżki zaparzonego siemienia lnianego, które pięknie skleja ciasto ale i dodaje fajnego smaczku. Przeszkadzajki mogą być dowolne, czasem dorzucam rodzynki, innym razem żurawinę, orzechy lub czekoladowe kropelki.

Dziś wyjątkowo udało mi się zakończyć notkę bez ptaszków, a żałujcie bo nagrałam filmik jak kowalik rozwala nam daszek karmnika próbując wetknąć w niego ziarenka słonecznika, bezskutecznie zresztą. Ten typ tak ma, tyle że na ogół chowa zapasy w korze drzewa, no ale ten chce w karmniku i już. Filmik nagrałam, ale mało co widać przez brudne okno, a okno musi być brudne, żeby się ptaki nie pakowały przez szybę do domu. Tak więc chwilowo nie mam co pokazać. Może kiedyś się uda sfilmować go bez okna!





niedziela, 19 listopada 2023

Jesieni trochę żal...

 No i skończyło się rumakowanie! Przyroda postanowiła przypomnieć nam i sobie o swoich prawach, oraz o tym, że druga połowa listopada nieubłaganie zmierza ku grudniowi i ku zimie...

Wczoraj rano widok z okna przedstawiał się tak:


Ja nie mówię, że to brzydki widok. Ładny, a nawet bardzo piękny jest, ale ... eh...  Jesień była taka cudna, że już prawie ją zdołałam pokochać, a na pewno zdążyłam się do niej przyzwyczaić. Nie miałabym nic przeciwko jej trwaniu aż do wiosny.

Jeszcze parę dni temu było na świecie słonecznie i kolorowo





No dobra, może z tymi kolorami to trochę przesadziłam, ale jednak JAKIEŚ były!

Na następne przyjdzie poczekać kilka miesięcy.

Ja w każdym razie zaczynam już odliczanie do wiosny. Razem ze mną czekać będzie na pewno nasza forsycja, której, tak jak mnie, udało się w pewnej chwili uwierzyć, że zimy nie będzie, i kilka dni temu  powitała mnie takim ślicznym kwiatuszkiem.



No nic, cieszmy się tym co mamy:

 

A najbardziej oczywiście cieszy się Vida, która jak dziecko biega po śniegu, usiłując zjeść go jak najwięcej.



Śnieg już oczywiście topnieje, więc zanosi się na mokrą, błotnistą i szaroburą końcówkę listopada. No i w ten sposób listopad ujawni swe prawdziwe oblicze i będzie wreszcie listopadem!

Trzeba przyznać, że i tak potraktował nas w tym roku łagodnie. Miałam dużo czasu na dokończenie ogrodowych porządków, zdążyłam posadzić też, i to bez wielkiej "spiny", swój pierdyliard cebulek tulipanów, hiacyntów i innej drobnicy. A nawet zdążyłam dokupić sobie jeszcze trochę, bo wiadomo że od przybytku głowa nie boli, a te listopadowe wyprzedaże cebul są niestety baaardzo kuszące. 

W tym roku, zgodnie z wiosennym postanowieniem, posadziłam większość cebul w donicach. Zobaczymy ile z nich przetrwa mrozy. Oby nie były jakieś ogromne.

Jesień nie była u nas w tym roku bardzo grzybowa, a przynajmniej nie taka jak rok temu. Nie zawiodły tylko nasze ukochane kanie. Zbieraliśmy je jeszcze pięć dni temu!




Ponieważ ulubiona nasza potrawa, czyli kanie smażone, przejadła nam się już odrobinkę, ostatnio przyrządzałam z nich różne wariacje, całkiem zresztą udane. Niezła jest zupa kaniowa, fajnie wyszedł pasztet z dodatkiem soczewicy, pokrojone w paseczki kanie zastąpiły też z powodzeniem grzybki shiitake w prawie chińskim daniu z panierowanym tofu. A, no i zrobiłam z nich jeszcze smarowidło do chleba, które popakowałam w słoiczki, żeby zimą móc przypomnieć sobie smak późnego lata i jesieni.

Słoików w tym roku narobiłam zresztą tryliard. Głównie są to słoiki z cukinią w różnych postaciach, a to za sprawą urodzaju w ogrodach naszych tutejszych znajomych (bo akurat nie w naszym niestety). Mamy więc sosy z cukinii, leczo z cukinii, dżemy z cukinii, pasty z cukinii, i inne podobne potrawy, które już chyba niedługo zaczniemy testować, bo przyznam, że przetwory nie-konfiturowe robiłam w tym roku po raz pierwszy w życiu! 

No oczywiście poszalałam też nieco z ogórkami i fasolkami, mamy trochę grzybków (dzięki Ci Małgosiu za dodanie mi swego czasu otuchy w tym kierunku), no i rzecz jasna przetwory owocowe, wśród których na pierwsze miejsce wysunęła się jak zawsze pigwa. 



W tym roku nasze pigwy zaszalały i obsypały nas dziesiątkami dorodnych owoców, więc, z braku innych sensownych pomysłów (bo zapasik pigwówki mamy spory), narobiłam mnóstwo pigwowych konfitur, które oboje uwielbiamy. Znalazłam dawno temu gruziński przepis na konfiturę z pigwy, polegający głównie na czekaniu aż rozdrobnione, zasypane cukrem owoce puszczą sok i się pięknie w nim zmacerują. To przepis w sam raz dla mnie! Trwa to dwa lub trzy dni, u mnie raczej trzy, bo jestem cierpliwa (czy też leniwa?) i nie lubię się spieszyć. Potem trochę syropu można sobie odlać do butelek, a owoce po podgrzaniu zmieniają się w przepyszną konfiturę. 




Tak że zimą raczej z głodu nie padniemy, nawet jeśli nas znów śnieg zasypie, to zawsze będzie co wyjąć z naszej mini-piwniczki, która w tym roku pęka w szwach.

Żeby ptasiej tradycji stało się zadość, wszak ten blog nie o konfiturach, wklejam fotki jemiołuszek, które od wczoraj grasują w naszej okolicy. 



 



Ptaszki śliczne, szkoda tylko że tak wysoko na drzewach siadają. Chętnie zwabiłabym je do karmnika, żeby lepiej przyjrzeć się ich urodzie, no ale to chyba inna liga, niestety...

No ale kto wie, nie traćmy nadziei. Rok temu nawet z daleka jeszcze nigdy jemiołuszki nie widziałam! 

Muszę przyznać, że ta pora roku ma też kilka swoich plusików. Głównie cieszy brak sąsiadów, którzy przyjeżdżają tu głównie w sezonie wiosenno-letnim i czasem jesienią oraz to, że dzika zwierzyna śmielej wychodzi z leśnych gąszczy i można nacieszyć oko pięknym widokiem.

Kilka dni temu z brzozowego zagajnika rosnącego tuż przy naszym płotem wyszła sobie para łosi (a konkretnie to była mama z potomkiem) i co prawda na mój widok od razu zwiały na rojsty, no ale dzięki temu że rojsty są obecnie łyse jak kolano, mogłam sobie na nie popatrzyć przez dobrych kilka minut. 

Przedwczoraj natomiast byłam u znajomej, która uraczyła mnie na koniec wizyty opowieściami o łosiach atakujących samochody (podobno kiedy stoją na drodze, nie wolno trąbić ani mrugać na nie światłami!). Wracam ja sobie po zmierzchu do domu i kogo widzę na naszej górce? Ano łosie! Trzy! Jeden sobie leżał na łączce kilka metrów od drogi, dwa stały obok niego. Widziałam je oczywiście tylko w świetle reflektorów. Rok temu pewnie bym zatrzymała auto żeby nacieszyć oczy tym pięknym widokiem, ale po takich wieczornych opowieściach nie wpadło mi to nawet do głowy, tym bardziej że ten leżący na mój widok się podniósł. No to nie czekałam na to co dalej zrobi, tylko wolniutko pojechałam sobie dalej... 😄😄😄    

No cóż, moja strata! 

Ale przecież na pewno je jeszcze spotkam!