Miałam pokazać wiosenne grzybki, które poznaliśmy niedawno. Są dość niezwykłe, zupełnie niepodobne do innych, znanych nam jadalnych grzybów. W dodatku są też śliczne.
A znajduje się je tak:
Idziesz sobie leśną dróżką, wśród liściastych drzew i widzisz nagle, że spośród suchych liści i traw zerkają na Ciebie z ukrycia czerwone oczka...
Pochylasz się, rozgrzebujesz nieco liście i ...
No tak, to są one! Czarki! Chowają się wśród suchych liści. Ale nie rosną w ziemi.
Rosną na butwiejących gałęziach drzew.
Nazbierałam ich niedużo, ale wystarczyło żeby spróbować. Trochę mozolnie się je czyści, ale warto!
Tak właśnie wygląda czarka szkarłatna. Czyż nie piękna ? Czarka była kiedyś gatunkiem chronionym, ale już się do tej grupy nie zalicza, więc można zbierać i próbować do woli.
Czytałam, że można je jeść na surowo i że smak przypomina podobno rzodkiewkę. Spróbowałam, ale chyba jednak wolę rzodkiewkę. :) Podsmażyłam je więc z cebulą i całkiem fajne były. Inne od tych bardziej znanych grzybów, ale też smaczne! Tyle że są malutkie, więc trzeba by naprawdę dużo nazbierać, żeby się nimi najeść :D
Zawsze chciałam poznać te "mniej konwencjonalne" grzyby, bo choć nie przepadałam nigdy za zbieraniem grzybów w ogóle, to jednak jeść je lubię. A na pewno warto je znać, zwłaszcza że rosną tuż obok nas, tak jak innych wiele darów natury, z których nie umiemy korzystać tylko z powodu naszej niewiedzy. Myślę sobie, że grzechem byłoby żyć wśród tych wszystkich skarbów i nie spróbować ich wykorzystać.
Nota bene, jesienią zbieraliśmy też inne, bardzo "niekonwencjonalne" grzyby, żeby wypróbować ich działanie lecznicze. Mówię tu o amanitach (łacińska nazwa amanita muscaria), zwanych muchomorami i okrzykniętych przez tzw. media dla mas grzybami trującymi. Wystarczy nieco głębiej poszperać w necie oraz ogólnodostępnej literaturze, aby przekonać się, że w żadnym stopniu nie są to grzyby trujące. Amanita ma za to wiele zastosowań leczniczych, nastawiłam sobie więc z niej wyciągi żeby ukręcić przeciwbólowe mazidła, ususzyliśmy też trochę czerwonych kapeluszy, żeby wypróbować tzw. mikrodawkowanie i jego zbawienny wpływ na układ krwionośny i nerwowy. Przyznam, że ja szczególnych zmian w samopoczuciu nie zauważyłam, ale mój Małżonek kurację tę sobie chwalił, a zwłaszcza jej wpływ na poprawę wzroku i pamięci.
Na powyższej fotce widać jak pięknie suszyły się zebrane jesienią czerwone kapelusze. Przed użyciem trzeba je bowiem w odpowiedniej temperaturze ususzyć, a potem pozbawić szkodliwych substancji przez trzymiesięczne "kurowanie" w suchym i ciemnym miejscu. Szczegóły tych procedur są do odnalezienia w necie.
A wracając do wiosennych zbiorów, kilka dni temu ogołociłam nieco z kwiatów piękny krzew forsycji. Na szczęście nie odbiło się na jej urodzie :)
Pierwszą partię kwiatków niestety zmarnowałam, z winy zbyt "inteligentnego" piekarnika, w którym chciałam ususzyć je w temperaturze 30 stopni. Okazuje się że pan piekarnik ma zabezpieczenie i nie chce grzać przy otwartych drzwiczkach, a przy zamkniętych, nawet w tych 30 stopniach zrobiło się z kwiatków błotko. Druga partia suszy się w temperaturze pokojowej i zrobię z niej nastawy alkoholowe oraz olejowe maceraty.
Kwiaty forsycji zawierają między innymi dużą porcję rutyny, oraz kwercetynę i antocyjany. Wyciągi z niej można stosować przy stanach zapalnych, w leczeniu cukrzycy i alergii.
Od paru lat fitoterapia bardzo mnie fascynuje, choć wiem wciąż o niej niewiele, to staram się w miarę potrzeb tę wiedzę pogłębiać. Nareszcie mam też większy dostęp do surowców, bo jak się dobrze rozejrzeć, to większość roślin w moim ogrodzie oraz najbliższych jego okolicach ma jakieś działanie lecznicze. Przyroda ma dla nas wiele darów, trzeba tylko umieć z nich skorzystać.
W tym roku wreszcie zdążyliśmy zebrać też w odpowiednim momencie kwiaty leszczyny. Te kwiaty to chyba jeden z pierwszych objawów wiosny, bo pokazują się już pod koniec stycznia!
Zrobiłam z nich syrop na miodzie, będzie czekał w piwnicy do jesieni, żeby wspomóc nas przy ewentualnych przeziębieniach.
Leszczyn rośnie u nas dużo, mamy kilka w ogrodzie, a za płotem cały leszczynowy lasek. Co prawda orzechowego pożytku z niego raczej nie ma, bo wiewiórki zawsze zdążą przed nami nazbierać sobie zapasów na zimę, ale przynajmniej możemy skorzystać z pączków i kwiatów.
Mimo tej mnogości leszczyn dookoła, zawsze marzyła mi się jeszcze jedna odmiana, taka śmiesznie pokręcona, leszczyna contorta. Odwiedziłam jakiś czas temu ogrodnicze centrum w okolicy, niby że w poszukiwaniu pierwszych wiosennych bratków do posadzenia w donicach, ale tak naprawdę przyznam się że to był pretekst, bo chciałam zobaczyć czy będę miała jakieś nowe ulubione miejsce do zaglądania przy okazji wizyt w tzw. mieście. No i owszem, będę miała. Nie wiem czy się cieszyć z tego powodu, czy płakać ;) Sklep jest całkiem nieźle zaopatrzony, jest na czym oko tęsknie zawiesić, a przecież byłam tam niemal przed sezonem, w połowie marca! No i ceny też nie wydały mi się tragicznie wysokie. Bratki zakupiłam, przejrzałam z grubsza wystawione rośliny, no i oczywiście trafiłam na nią ...
Co prawda mało profesjonalny wydał mi się napis "leszczyna kręcona", a jeszcze dziwniejszy ten na drugiej doniczce, bo jak w sklepie ogrodniczym można sprzedawać bez? Bez czego? Krzew zwany popularnie bzem tak naprawdę nazywa się lilak, a przecież i odmian też ma bez liku, więc kto kupi takiego kota w worku? (No chyba że to był czarny bez, zwany dzikim, ale w sumie wypadałoby to też napisać na tej tabliczce). No dobra, może się czepiam, ale w pewnych sprawach lubię konkrety i dokładność.
Dla porządku pragnę dodać, że nie od razu zakupiłam kręconą leszczynkę. Wróciłam do domu, pooglądałam odmiany w necie, obejrzałam oferty w internetowych sklepach i powiedziałam sobie, że jeśli przy następnej wizycie leszczyna będzie tam na mnie czekała, to ją kupię.
Czekała. Dziś już mieszka na moim tarasie.
Chwilowo w donicy, bo jeszcze nie zdecydowałam gdzie dokładnie ją posadzę. Mam do uporządkowania spory kawałek ziemi tuż obok domu, jak to ogarnę to być może tam właśnie trafi.
A wracając jeszcze na moment do centrum ogrodniczego, uśmiałam się nieźle przyjrzawszy się stojącym przy kasie roślinkom oferowanym do zakupu.
Wyglądają niewinnie i pięknie, ale to jedne z gorszych chwastów z jakimi miałam do czynienia! Te szczawiki jak się już gdzieś zadomowią, to są nie do usunięcia. Rozsiewają się jak szalone, mają długaśne i bardzo mocne korzonki, u mnie zarosły większość doniczek z kaktusami które wystawiamy co roku wiosną na dwór. Nie da się ich pozbyć bez wywalenia całej ziemi z doniczki. A jak się wplącze w jakąś delikatną roślinkę w ogrodzie, to umarł w butach, tragedia!
Moje wielkie gratulacje dla osoby która to sobie zakupi i z własnej woli zaniesie do domu!
Jak widać, o roślinkach też mogę pisać bez końca. Tak już mam, niestety. Mogę też o nich bez końca rozmawiać i czytać. Na dowód pokażę moje zbiory ogrodowych gazetek, które ostatnio porządkowałam. Kupowałam je lata temu, nigdy nie umiałam się ich pozbyć (w przeciwieństwie np. do gazetek robótkowych), a ostatnio dostałam kolejną ich porcję od mojej Cioci, również szalonej ogrodniczki i nagle zrobiło się tego tyle...
Na szczęście sporo numerów było podwójnych, bo kupowałyśmy je z Ciocią w tych samych latach. Odłożyłam więc sporą kupkę do oddania i już nawet znalazłam chętnych. No ale i tak mam tego duuużo... Ale czy za dużo? Nieeee.....