środa, 30 listopada 2022

Czas.

Oj, nie mogłam ja się doczekać tej mojej wolności! 

Ostatni rok to już było odliczanie dni. Nawet zrobiłam sobie w pracy specjalny kalendarz do skreślania dni, ale w sumie zamiast skreślać, wolałam rysować w nim kwiatki na koniec każdego dnia, który przybliżał mnie do szczęśliwego zakończenia :) No dobra, nie bójmy się  tego słowa: emerytura! Hmm... no nie wiem ... brzmi trochę  tak... za poważnie, a ja przecież AŻ TAK poważnie się nie czuję!

No więc zostańmy może przy słowie WOLNOŚĆ. Ładniej brzmi i ma większy, o wiele większy zakres.



28 lipca to był mój ostatni dzień w pracy, pożegnanie z tzw. przytupem hehe, dzień pamiętny z różnych względów, a którego szczegółów nie będę tu przytaczać, bo i nie ma po co. W każdym razie w kalendarzu to był ten dzień z serduszkiem, a następne to już same uśmiechy, czyli Wolność :)

Niewiarygodne, że wszystkie sprawy związane z pracą, którymi w jakiś tam sposób żyłam przez lata, z dnia na dzień  przeszły gdzieś na daleki plan i przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Co prawda zawsze starałam się mieć duży dystans do tzw. spraw zawodowych, ale wiadomo że nie da się tak całkiem życia rozdzielić na dwa światy. Mimo wszystko lubią się przeplatać. No a teraz udało mi się wreszcie wyskoczyć z nie swojego świata i mam ten luksus, że mogę cieszyć się wyłącznie SWOIM. Mam wciąż kontakt z koleżankami z pracy i tylko to się liczy, bo tak naprawdę tylko te znajomości miały i mają jakąkolwiek wartość. I mam nadzieję że przetrwają, mimo że przeniosłam swoje życie na drugi koniec Polski :)

Trzeba przyznać, że szybko się do wolności przyzwyczaiłam. Właściwie to od razu! To naprawdę cudowne uczucie nie mieć obowiązków! W pierwszych miesiącach co prawda trochę mieliśmy na głowie, musiałam pakować i odgruzowywać nasz stary dom, potem wielka przeprowadzka i te wszystkie remonty, które też były w sumie dość stresujące. Ale kiedy się to wszystko przewaliło, w końcu nastał ten moment kiedy naprawdę NIC NIE MUSZĘ!

Kładę się kiedy chcę, wstaję kiedy chcę i zapewniam że nie jest to godzina siódma ... Chociaż kto by mi zabronił wstać o świcie i przejść się na spacer po łąkach? No nikt, tylko na razie jakoś jeszcze mi się nie chce...

Może na wiosnę?

Robię tylko to co chcę, a bywają dni że nic nie robię tylko napawam się właśnie tym uczuciem NIC-NIE-MUSZENIA ;)

No i chyba najważniejsza sprawa: przestaliśmy zwracać uwagę na to która jest godzina. Przypominają mi się studenckie czasy, kiedy jadąc na górskie włóczęgi pierwszą rzecz jaką robiłam po dotarciu na dworzec było zdjęcie zegarka z ręki (tak tak, zegarki miało się wtedy na ręce a nie w telefonie!) i wrzucenie go do plecaka. Czas przestawał obowiązywać. No to teraz mamy tak samo.

W naszym domu jest co prawda parę zegarów, ale tak naprawdę chodzą sobie jak chcą. A jak nie chcą to nie chodzą. Szczególnym przypadkiem jest zegar staruszek zakupiony kilka lat temu w podwarszawskiej graciarni, który jest prawdziwym czasowym anarchistą i mimo usilnych naszych starań (kiedy nam jeszcze tym zależało), nie zechciał podporządkować się narzuconej dyscyplinie.
No więc daliśmy mu wreszcie swobodę i chodzi tak jak chce i kiedy ma na to ochotę, odmierzając czas na sobie tylko znany sposób i wybijając znienacka przeróżne, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością godziny. Swoją drogą, czy godziny naprawdę są rzeczywiste? Czy czas naprawdę istnieje, tak jak nam to wmówiono? Kto to wie... To zapewne temat na całkiem inną notkę...



Wracając do nic-nie-muszenia: wiadomo, wciąż jeszcze ogarniamy dom i obejście, rozpakowujemy graty, kombinujemy jak tu się pomieścić w naszym mikrodomku z całym dobytkiem, ale robimy to powoli i bez pośpiechu. Bo pośpiech to chyba rzecz której najbardziej w poprzednim życiu nie lubiłam. No to właśnie w TYM życiu go nie ma!

Prawda, że jeszcze się trochę muszę nauczyć z tej wolności korzystać. I uczę się. Na przykład jadę sobie autkiem i mijam rosnące przy drodze trzy piękne wierzby iwy. I myślę sobie: o, mogłam stanąć i zrobić im zdjęcie a ja pojechałam dalej jak automacik. A właśnie że nie: stanę, zawrócę, wysiądę z auta i popstrykam sobie trochę. Kto mi zabroni? No właśnie nikt. Więc właśnie tego się uczę. Że mam swój  czas dla siebie. Cały mój czas. I nie muszę się spieszyć, bo nie ma po co.

A jak już wypakujemy z kartonów wszystkie nasze książki, to zrobi się  wreszcie miejsce na kolejne meble i wszystkie moje włóczki, szmatki, kamyki i koraliki będą mogły wrócić na swoje miejsce. Wtedy dopiero nacieszę się tym moim czasem! Mam przecież tyle rzeczy do zrobienia! 

W poprzednim życiu czasem udawało mi się urwać trochę czasu aby podłubać przy biżutkach, czy innych robótkach. Ale ciągle czułam straszny niedosyt. Po pracy, wieczorem nie miałam już siły, w weekendy rzadko kiedy była na to wolna chwila, i tak mijał tydzień za tygodniem, a ja zostawałam z głową pełną pomysłów i coraz większą frustracją.

A tych pomysłów miałam i nadal mam całe mnóstwo!


Mogę wreszcie wrócić do drutów i zrobić nam obojgu wielkie swetry i ciepłe skarpety, a może nawet pokuszę się o jakieś ciepłe czapy, bo choć czapek nosić nie lubię, to jednak zimą na wsi warto czasem coś na głowę wcisnąć. 



Nareszcie mogę zabrać się za szydełkową kolorową narzutę na łóżko, od lat zbieram na to różnokolorowe moteczki bawełny. 

Mogę też uszyć mnóstwo poduch na ławę i fotele na werandę. Mam na to szmatek aż nadto. Nawet może spróbuję pozszywać jakieś patchworki, choć przyznać muszę że pierwsze kroki w tym kierunku nie szły mi najlepiej. Niby jestem cierpliwa, ale szycie wymaga też większej precyzji i nie da się tak całkiem improwizować i wszystkiego robić na tak zwane oko! ;P

Mogę wreszcie wrócić też do przędzenia wełny. I do farbowania. Mam w domu trzy kołowrotki, a w planach spełnienie marzeń i zakup jeszcze jednego ;)





No cóż jeszcze mogę? Wiadomo, wrócę do haftowania koralikami i robienia biżutków, choć tu na wsi to chyba ich nosić nie będę zbyt często. Ale może komuś podaruję? A zresztą po prostu lubię je robić i tyle.


Mogę też wreszcie wrócić do filcowania, haftu czy dekupażu. Zwłaszcza tęsknię do tego ostatniego, bo to naprawdę świetna zabawa, a przy tym lubię jak to co robię ma jakieś praktyczne zastosowanie. Do dziś mamy w domu ze dwa zegary, jakieś puszki, pudełka i tacki które sama zdobiłam i są nadal w użyciu.



Jakby było mało, nareszcie mam czas żeby nauczyć się trzech technik które od dawna mnie ciągną, a na które nie było w moim życiu ani czasu ani miejsca: tkania gobelinów, ecoprintingu, oraz robienia klockowych koronek... 

No i to by było chyba na tyle, nie licząc zajęć ogrodowo-zielarskich, ale na nie przyjdzie pora dopiero na wiosnę. 

I co, myślicie że wystarczy mi na to wszystko czasu?

No wiem,  może niekoniecznie wszystko się uda zrobić tej pierwszej zimy... 

Ale przecież nie spieszę się nigdzie, bo mam czas!

poniedziałek, 28 listopada 2022

W drodze do sklepu.

Ponieważ drogi do pracy już nie muszę odbywać (jupi!), więc u mnie ten post (albo może cała ich seria?) będzie nosić tytuł "w drodze do sklepu", choć tak naprawdę co drugi raz jest to droga do paczkomatu. Ale ponieważ paczkomat stoi tuż przy sklepie, to na jedno wychodzi... ;P

Droga do sklepu zmobilizowała mnie właśnie do przeproszenia się z aparatem fotograficznym, no i od tygodnia nie ruszam się bez niego z domu. Wcześniej ominęły mnie naprawdę prawdziwe foto okazje: a to sarnia rodzinka wylegująca się na przydrożnej łące pod lasem, a to drapieżne ptaszysko, które tak bardzo zajęte było pożeraniem jakiegoś biednego zwierzątka na polu tuż przy szosie, że nie zwróciło uwagi na mnie i moją komórkę. Oczywiście nic z tych fotek nie wyszło, nawet nie wiem co to był za ptaszor, bo komórkowy zoom może i przybliża, ale za to zniekształca i zamazuje.

Kilka razy miałam też chęć uwiecznić po drodze jakiś piękny jesienny widoczek, ale słowo daję, nic na tych zdjęciach z komórki pięknego nie widać.

Tak więc targam teraz ze sobą aparat i foty będą!


Mam słabość do wierzb. Iwy są takie jakieś czarodziejskie. Nie ma mowy żebym przeszła obok jakiejś obojętnie...


Białodupki czyli sarny mieszkają tu w licznych gromadach, na pewno jeszcze nieraz uda mi się zrobić ostrzejszą fotkę ;P


Zakała pobliskich łąk, czyli nawłoć. Nie lubię jej bo zarasta wszystko wokół i niszczy różnorodność roślinną, ale jednak trochę ją lubię, bo pięknie wygląda jesienią i zimą.



A to początek mojej "drogi do sklepu", czyli wyjazd z naszego końca świata w stronę cywilizacji ...


Nie jestem biegła w rozpoznawaniu drapieżnych ptaków (na razie!), ale wydaje mi się, że to myszołów. Z bardzo daleka, bo nie spodobało mu się że zatrzymałam samochód i odleciał dalej od drogi. No i znów ledwo co widać...  Nic to, nie zrażam się łatwo. Będzie ich więcej. Może tylko należało wybrać sobie jakiś inny kolor samochodu, zamiast CZERWONEGO?  ;PPP

To były fotki sprzed śnieżnej aury.

Przedwczoraj moja droga do sklepu wyglądała tak: 












Niby zwyczajna, a jednak trochę inna.

Swoją drogą, muszę wreszcie rozkminić gdzie mam w aucie te cholerne światła przeciwmgielne ;)



 

sobota, 26 listopada 2022

Ptasie ploteczki

Jak widać,  nasz sąsiad kwiczoł lubi również  zmrożone jabłuszka ;)




Okazuje się że pan kwiczoł jest stałym bywalcem naszej owocowej stołówki, bo widuję go codziennie rano jak konsumuje jabłuszka na śniadanie. Jak dobrze, że tak dużo jabłek wisi jeszcze na drzewach, choć pewnie na całą zimę mu ich nie wystarczy.

Na deser postanowił skosztować owoców ognika, który rośnie przy werandzie. 



Ptaszyna z niego nader fotogeniczna, prawda? A wszystkie te zdjęcia robione przez okno ;P

Obiecałam sobie posadzić więcej krzewów z owocami, które zimą mogłyby służyć ptakom za stołówkę. Bo co to będzie jak sąsiad rodzinę tu sprowadzi? Podobno bywają ich całkiem liczne stada! Nasz na razie wygląda na samotnika, ale nigdy nic nie wiadomo.

Mamy rokitniki, ale niedawno posadzone i jeszcze nie owocują, mieliśmy piękny wielki krzew czarnego bzu, ale niestety poległ przy wymianie dachu, bo rósł tuż obok budynku gospodarczego i przeszkadzał panom dachowcom. Nie było mnie wtedy na wsi, na ich szczęście. Mam nadzieję że może jednak odrośnie, bo puścił małą gałązkę z ziemi, tylko ładnych parę latek przyjdzie na to poczekać. Dosadzimy też na pewno jarzębiny i głogi, no i moje ulubione berberysy. Miejsce w ogrodzie jest, więc można poszaleć :)

Jeszcze jeden fotogeniczny ptaszek nas odwiedza dość często, ale ten nie stołuje się ani w karmniku, ani na owocowych krzewach.  To dzierzba srokosz.



Z wyglądu nawet sympatyczny, ale straszny z niego rozbójnik. Poluje na gryzonie, duże owady a nawet na małe ptaki. Widzicie jaki ma morderczy dziobek? No wiem, wiem, takie są prawa przyrody, ptaszyna też musi sobie coś zjeść. Ale w sumie niech sobie poluje gdzieś trochę dalej od mojego ogrodu. Bociana też kiedyś przepłoszyłam, bo przyleciał wyżerać NASZE żaby i zaskrońce. Łobuz jeden z drugim, no.

Do karmników przylatują głównie sikory i mazurki. Właściwie od rana do wieczora ich pełno. Lubię patrzeć jak się uwijają, trudniej złapać którąś w obiektywie. 









Nie mogę się doczekać wizyty gila, wiem, że mieszkają tu gdzieś blisko, bo raz odwiedziła nas pani gilowa. Niestety chciała wejść przez zamknięte okno, więc musiałam ją złapać i zaaresztować na parę chwil, żeby doszła do siebie.





Na szczęście nie potłukła się mocno, więc mogłam ją szybko wypuścić, ale martwią mnie te moje okna, bo to już drugi ptak w ostatnim czasie chciał przez nie przelecieć. Planowałam zamontować żaluzje, ale prawdę mówiąc szkoda mi światła i tego naszego pięknego widoku. Ostatni pomysł to dzwonki wietrzne, w najbliższym czasie postaram się powiesić jakieś takie dyndadła i mam nadzieje że skutecznie odstraszą potencjalnych ptasich samobójców...

A co do wizyty państwa gilów w naszym karmniku, to troszkę się obawiam, że może pani gilowej się nie spodobało u nas i prędko nie wróci... No chyba że porządnie zgłodnieje. Muszę dodać do ziarenek trochę owoców jarzębiny czy innych jagódek, może ją zachęcę.





czwartek, 24 listopada 2022

Białe napadało

Dziś miał być zupełnie inny post, bo chciałam pokazać jaka ładna potrafi być taka szarobura listopadowa jesień, kiedy jej się przyjrzeć z bliska. 

No ale od wczoraj białe pada z nieba i nagle zrobiło się tak:



Nie da się ukryć, że też ładnie. A nawet może i ładniej... (!?)

Vidusia też dziś była zafascynowana:


Że ona była zafascynowana, to nie ma się co dziwić:  to przecież pierwsza zima w jej życiu. Biega i bawi się jak szalona i mam nadzieję że nie uda jej się zjeść całego śniegu który leży w naszym ogrodzie.

Przyznać się muszę, że i mnie daleko do niezadowolenia. Do czego to doszło! Wystarczyło pozbyć się obowiązku porannego codziennego wychodzenia w zimowy nazwijmy to plener, żeby to wyjście stało się przyjemnością. To są właśnie uroki dojścia do pewnego wieku! ;P

Wyobraźcie sobie, że do tego stopnia mnie ten widok zachęcił, że postanowiłam wybrać się na spacer, aby zobaczyć co się dzieje na rozlewiskach, czyli "dzikich polach", niedaleko nas. 

Ja. Z własnej woli wybrałam się na zimowy spacer. Po śniegu.
Ci co mnie dobrze znają, też się zdziwią ... ;-P

Już po drodze widoczki były całkiem ładne.







No a widok na nasze "dzikie pola" jak zawsze niesamowity:




Uwielbiam ten widok i te wielkie przestrzenie.

I to, że zawsze uda się tam podejrzeć jakieś ptasie życie:







Niezły tłumek, co? 

Fotki z bardzo daleka, lekko nieostrawe, bo fotografowi ręka chyba nieco lata, 
ale co ma być widać to widać. 

Łabędzie widuję tu dość często, czasem nawet tuż za naszym płotem. Piękne, wytworne ptaszyska, które w locie można rozpoznać bez patrzenia, po bardzo charakterystycznym dźwięku, jaki wydają ich skrzydła przecinając powietrze. Co sezon jest tu też parę młodych, a w tym roku urosła naprawdę spora rodzinka!

Pierwszy zimowy spacerek uważam za całkiem udany. ;)