No i stuknął nam pierwszy rok na wsi! Rok dość chaotyczny, trochę remontowy, trochę bałaganiarski. Parę rzeczy zostało do ogarnięcia, ale większość już jest zrobiona, a resztę będziemy sobie organizować po troszku i bez pośpiechu.
Mówią że potrzeba dwóch czy trzech lat, żeby całkiem okrzepnąć i przyzwyczaić się do nowego życia. Mnie się wydaje, że już jesteśmy całkiem okrzepnięci. I przyzwyczajeni. A najważniejsze że bardzo szczęśliwi.
Niesamowite jest to, że jak się człowiek uprze, to jest w stanie wywrócić całe swoje życie do góry nogami. Wystarczy tylko determinacja i trochę dobrego wiatru w żagle. Pamiętam jeszcze ten dzień, kiedy przyszła mi do głowy myśl, że nigdy nie jest za późno na zmianę, nawet jeżeli z pozoru tak się wydaje. Życie w wielkim mieście mnie już męczyło, mimo że w wielkim mieście się przecież wychowałam. Brak mi było wolnej przestrzeni wokół. Nawet po przeprowadzce na przedmieścia. Nie odczuwałam tego może na co dzień, ale pamiętam jak kiedyś wybraliśmy się na wieś po odbiór jakiegoś mebla wypatrzonego na olx i droga wiodła nas malowniczo przez pola i łąki, gdzieniegdzie urozmaicone tylko niewielkimi zagajnikami. Poczułam wtedy nieodpartą chęć, żeby wysiąść z auta i nasycić oczy i duszę tą wielką, nieograniczoną niemal przestrzenią rozpościerającą się wokoło. I chyba wtedy doszłam do wniosku, że miasto jest już dla mnie za ciasne. A kto powiedział, że nie można tego zmienić?
Po latach, ten cudowny widok na dzikie łąki nadbużańskie utwierdza mnie w przekonaniu, że właśnie tego potrzebowałam do szczęścia!
Moje krótkie wyprawy do Warszawy, mimo całej miłości do rodzinnego miasta, tylko potwierdzają to uczucie. Ten tłok, ten gwar, ten ciągły pośpiech i - bardzo łagodnie mówiąc - miejskie zapaszki, to już nie dla mnie. Jestem tu, gdzie mi najlepiej. Tu jest moje miejsce.
A tymczasem jesień podeszła jeszcze bliżej. Nie ma już bocianów, odleciały też nasze wilgi i kukułki. Czasem widać klucz dzikich kaczek, czy gęsi zmierzający gdzieś na południe. Ostatnio zbierają się też do drogi żurawie. Kilka razy widziałam spore klucze latające w koło nad naszymi rojstami, tak jakby się zwoływały i czekały przed wylotem na maruderów.
Teraz oczywiście nastąpi mały wysyp żurawich fotek, bo skoro już ptaszyska uczyniły mi tę uprzejmość i krążyły przez kilka minut nad moją głową, wiadomo że nie mogłam takiej okazji przepuścić!