środa, 28 czerwca 2023

W pogoni za Świętym.

Tuż obok naszego domu rośnie bardzo stara wierzba. Właściwie rośnie jej już tylko kawałek, bo reszta spróchniała i uległa destrukcji, ale ten kawałek jest nadal bardzo żywotny, więc zostawiliśmy go i niech sobie rośnie póki wystarczy mu sił.


Jak widać, jedyna gałąź podparta jest laseczką, coby się nam wierzba nie przewróciła pod jej ciężarem. Ma ten kawałek wierzby swój urok, w każdym razie ma go w naszych oczach. No piękny jest i już.

Mój Szanowny Małżonek wymyślił sobie, że w tej jej niby-dziupli umieści jakąś figurkę. Najlepiej świętą. A w ogóle najlepiej jakby był to Święty Antoni.

Najfajniej byłoby samemu porwać się na wykonanie takiej rzeźby, ale żadne z nas jeszcze nigdy niczego rzeźbić nie próbowało, więc kto wie co by z tego wyjść mogło. Może jednak zaczniemy rzeźbiarską przygodę od czegoś prostszego. Zaczął się zatem rozglądać Małżonek za gotową figurką Świętego lub za osobą która by mogła mu taką wyczarować. Już prawie był umówiony z internetowym znajomym, który w drewnie rzeźbi, ale coś tam w  negocjacjach nie wyszło i sprawa się rypła. 

No to wpadł na pomysł mój Małżonek, że w czerwcu pojedziemy na odpust do Bazyliki Świętego Antoniego w Radecznicy i tam na pewno figurkę Świętego będzie można nabyć. Przeczytaliśmy sobie że miejsce to zwane jest "Jasną Górą" Lubelszczyzny, więc wydarzenie zapowiadało się bardzo obiecująco. Wyobraziłam sobie tłumy ludzi uczestniczących w uroczystościach kościelnych i wielką imprezę plenerową, kramy, kramiki pełne odpustowych pamiątek, no i oczywiście na którymś z nich powinna pojawić się rzeczona figurka.

Data odpustu zaznaczona była w kalendarzu od wczesnej wiosny. Kiedy więc nadeszła niedziela 11 czerwca, wsiedliśmy oboje w autko i ruszyliśmy w drogę. Radecznica jest od nas oddalona o około 100 kilometrów, ale chętnie się w tę podróż wybraliśmy, żeby trochę poznać nasze nowe okolice, jako że prowadzimy tu, przyznać trzeba,  życie dość osiadłe. Ja jestem trochę mobilniejsza, bo ogarniam zakupy w okolicznych miejscowościach, oraz czasem większe w Chełmie, od czasu do czasu jeżdżę sobie też do Warszawy, a kilka razy wybrałam się również w podróż krętymi drogami Lubelszczyzny aż do odległego Krakowa. Miałam więc okazję już sobie trochę pozwiedzać, ale to jednak i tak niewiele. 

Dojechaliśmy na miejsce około południa. Miejscowość okazała się raczej nieduża i zdecydowanie wyludniona. Odpust rzeczywiście był, ale miał miejsce tylko w kościele, na górce.

Sam kościół ładny, choć w trakcie remontu. Ludzi było bardzo mało, a jeśli chodzi o kramy odpustowe, to były trzy. Na pierwszym sprzedawano kosmetyki Avonu, a na dwóch kolejnych jakieś chińskie zabaweczki i chyba ciuchy. Nie wiem, bo się nawet z tego wszystkiego dokładnie nie przyjrzałam. Mocno rozczarowani, pochodziliśmy troszkę po kościelnej górce, poczytaliśmy sobie w telefonie o zawiłej i pełnej przeciwności losu historii tego miejsca, no i na tym się skończyła nasza wielka odpustowa przygoda. 

No cóż, zdarza się. Dobrze że choć droga do Radecznicy była ciekawa. Piękne widoki pagórkowatej Zamojszczyzny (sam Zamość odkładamy na następną wyprawę), parę ładnych większych i mniejszych miejscowości po drodze. Wracając zboczyliśmy nieco z drogi żeby zajrzeć do Szczebrzeszyna i sprawdzić, czy chrząszcz tam mieszka rzeczywiście. Co prawda nie w trzcinach, a na rynku, ale stał.


Potem doczytałam, że jest też drugi pomnik chrząszcza, gdzieś nad wodą, pod zamkową górą, ale szczerze mówiąc ten jeden w zupełności nam wystarczył. 

Po drodze do Radecznicy odwiedziliśmy też w biegu piękne okolice zalewu w Nieliszu. Pewnie mało kto słyszał o tym jeziorze, poza mieszkańcami Wschodniej Polski.  Po raz pierwszy trafiłam tam przypadkiem jesienią, w drodze do Krakowa, prowadzona krętymi drogami Lubelszczyzny przez niezrównanego gugelmapsa. O moich podróżach pod przewodnictwem tego gościa można by zresztą napisać oddzielną notkę. 

Wtedy jednak nie wyprowadził mnie ani krętą drogą na stromą górę, ani prosto w podmiejskie ogródki działkowe, ale na wąską groblę pomiędzy dwiema częściami zalewu nieliskiego. Był to piękny październikowy poranek, dookoła pustka i cisza, i tylko głosy dzikiego wodnego ptactwa i ja. Byłam całkowicie zauroczona. Oczywiście jechałam bez aparatu, więc mam tyko namiastkę tych pięknych widoków w postaci kiepskich fotek z komórki.




Nie miałam zresztą czasu, ani wtedy, ani teraz, na dłuższy przystanek, ale myślę że jeszcze kiedyś się tam wybiorę. Bez pośpiechu i z aparatem.

Wracając do tematu, czyli do Świętego Antoniego: rozczarowany prozaicznym zakończeniem naszej wyprawy i nieco już zdesperowany, Szanowny Małżonek powrócił do przekopywania internetów i niespodziewanie znalazł to o czym marzył w jakimś sklepiku ze starociami. 

No i jest wreszcie z nami nasz Święty Antoni!


Starutki, mocno sfatygowany, ma na pewno za sobą niejedną ciekawą historię. Oboje lubimy starocie, przedmioty z długim życiorysem i bogatą duszą. Święty na pewno ją ma. 

Teraz jeszcze trzeba będzie umościć mu jakieś wygodne miejsce pod naszą starą wierzbą. Jak już tam zamieszka, to  na pewno go Wam tu pokażę.




piątek, 23 czerwca 2023

Podniebne tulipany.

Tulipanowiec rośnie w naszym ogrodzie już od ładnych paru lat. To wysokie drzewo, ma chyba ze dwadzieścia metrów, o ile jestem w stanie jakoś to ocenić. No wysokie jest, naprawdę. Bardzo się ucieszyliśmy że nasi poprzednicy je tu posadzili. Ma bardzo ładne liście, jak widać na poniższym obrazku.

Jedyną jego wadą było to, że nie kwitł, choć powinien. Podobno zakwitają po dziesięciu latach. Nasz jest już na pewno starszy, ale wciąż nie raczył, choć co roku na to czekaliśmy.

Aż tu nagle, kilka dni temu zauważyłam wysoko żółtą plamkę... jest! Są kwiaty! Wreszcie zakwitł!




No fakt, ładne te jego kwiaty i rzeczywiście przypominają tulipany. 

Szkoda tylko, że możemy je podziwiać jedynie z daleka, a najlepiej widać je na zdjęciach zrobionych zoomem, bo rosną chyba na trzecim czy czwartym piętrze! Wcale ich z dołu nie widać, a w dodatku drzewo rośnie w dość dużym tłoku, za starą jabłonią, wciśnięte między wielką wierzbę i równie wysoką brzozę... 


No ale chociaż wiemy, że wreszcie zakwitł, choć naprawdę nietrudno to było przegapić... 😄

Tymczasem czekam na lipiec i moje ukochane lipcowe lilie.  A póki co cieszę się tymi na wodzie, bo już zakwitły i jak zawsze zachwycają mnie swym bajkowym kolorem...


 Aż chciałoby się tu dorysować Calineczkę, prawda? 😉


wtorek, 20 czerwca 2023

Wężowe historie (oraz histerie) 😉

O zaskrońcach już tu opowiadałam. Jest ich u nas cała masa. Trochę się obawialiśmy, że obecność psów je wystraszy i że się od nas wyprowadzą, ale nie. Psy co prawda dostają na ich punkcie prawdziwie wężowej histerii, szczekając wniebogłosy na ich widok, ale na szczęście nie są na tyle szybkie żeby któremuś zrobić krzywdę. Szczególnie czujna jest Fibcia, która widzi i słyszy je z daleka. Ba, słyszy nawet szelest przesuwającego się węża pod tarasem! Kiedyś myślałam, że oszukuje, ale okazało się że jest naprawdę czujna. Ale o tym za chwilę.

Zaskrońce mają w ogrodzie swoje ulubione miejsca. Wiadomo, że jak jest słonecznie, to wygrzewają się na słońcu i można je spotkać prawie na każdym kroku. Lepiej patrzeć uważnie pod nogi...

Poniżej stary pień wierzbowy, ulubiona plaża zaskrońców i jaszczurek.



Tu się trochę zdziwiłam, że można wygodnie się wylegiwać na iglaku...


Stary kompostownik to chyba prawdziwe wężowe siedlisko. Nie zdziwiłabym się gdyby założyły tam gniazdo, bo często widujemy ich kilka na raz, a uciekając przed ciekawskim spojrzeniem wchodzą w głąb, w wydrążone przez siebie korytarze. 


Co to będzie za widok, kiedy się wyklują i wszystkie naraz postanowią się poopalać!  
 
W nowym kompostowniku również sobie siedzą, ale akurat żaden nie zechciał mi zapozować, jeden z nich odwrócił się do mnie ogonem.


Za to z boku kompostownika wisiała sobie wylinka, jaką któryś z nich zostawił po sobie. Jedną widać też na zdjęciu powyżej.



Tzw edit: dokładam jeszcze jedną fotkę, następnego dnia znów tam zajrzałam i tym razem jeden z tamtejszych rezydentów chętnie mi zapozował: 


Generalnie zaskrońców nie ma się co bać, więc się ich nie boję, bo są zupełnie niegroźne. Są natomiast naprawdę piękne. Potrafią jednak przyprawić człowieka o palpitację serca, uciekając niespodziewanie spod nóg w ogrodzie, albo, na przykład z worka, z którego człowiek chciał sobie nasypać ziemi do donicy...


Coś takiego spotkało mnie kilka dni temu właśnie i naprawdę bardzo się cieszyłam, że nie sięgałam gołą ręką do tego worka... Była tam tylko resztka ziemi, więc wytrząsnęłam ją do doniczki, a razem z ziemią wytrząsnęłam wielkiego zaskrońca, który oczywiście natychmiast zwiał. Zdążyłam jednak podskoczyć z wrażenia i upuścić worek, a worek zaczął się jakoś dziwnie ruszać, bo jak się okazało, w środku siedziały jeszcze dwa ... 😎

Nie, no nie boję się zaskrońców, ale mogłyby człowieka nie straszyć!

To jednak okazało się niczym, w porównaniu z wizytą jaką jeden z nich postanowił złożyć nam w domu...

Wiosną i latem mamy zawsze otwarte drzwi na taras, no wiadomo, ciepło jest, psy wciąż wchodzą i wychodzą, my zresztą też. 

Któregoś dnia Fibcia dostała tej swojej wężowej histerii na tarasie i co chwila zanosiła się szczekaniem, a my, przekonani że znów słyszy szelesty pod tarasem, nic sobie z tego nie robiliśmy.  Okazało się że psina miała rację!

Przed wieczorem siedzimy sobie w salonie, aż tu nagle Aria podskoczyła do góry i zaczęła szczekać w stronę regału obok którego wcześniej leżała. Nic nie było tam widać, ale kiedy poświeciłam latarką, zobaczyliśmy sporego zaskrońca który wcisnął się między dolną półkę a ścianę. Jest tam taka kilkucentymetrowa przerwa, w sam raz na węża...

Od razu uprzedzam, że nie mam fotek. Wpadliśmy wszyscy razem w wężową histerię, kombinując jak tu wyjąć niespodziankę zza regału. Dodam, że regał ciągnie się przez obie ściany, jest zapełniony książkami od góry do dołu, a przede wszystkim jest nieruszalny, bo wbudowany na stałe!

Tu dla przypomnienia fotka naszego regału.


Ta kilkucentymetrowa przerwa za dolną półką ciągnie się pod całym regałem, więc oczami wyobraźni widziałam już jak ganiamy biednego węża od jednej ściany do drugiej, uważając jeszcze żeby nie prysnął nam gdzieś w bok, pod kanapę...

Na szczęście nie było aż tak źle. Biedny zaskroniec też był chyba nieźle wystraszony, bo nie drgnął kiedy opróżnialiśmy dolną półkę z książek i odsuwaliśmy kanapę. Szanowny Małżonek uzbroił się w rękawicę oraz kartonowe pudełko i wyjąwszy węża zza półki wyniósł go do ogrodu...
Ufff...

Mam nadzieję że nie będą nam więcej składać wizyt domowych, stanowczo wolę spotykać je w ICH środowisku! 

A swoją drogą, musimy chyba baczniej słuchać co nam Fibcia mówi, bo na czym jak na czym ale na wężach to się Fibcia zna!








 

czwartek, 8 czerwca 2023

Skrzydlate przedszkole.

 U bocianów już przedszkole ...


Jeżdżąc po okolicy przyglądam się bocianim gniazdom i widzę, że sytuacja zmienia się tam naprawdę w błyskawicznym tempie! Parę dni temu pokazały się małe łebki, a wczoraj widziałam już spore bocianiątka stojące na nogach i rozprostowujące skrzydła! Jeszcze chwila i wyruszą z rodzicami na łąki, w poszukiwaniu jedzenia.

Ptasich przedszkolaków pojawiło się w okolicy całe mnóstwo.

Codziennie obserwujemy wesołą i hałaśliwą rodzinkę mazurków, która kręci się wokół naszej werandy. Pewnie to lęg z naszej potrójnej budki, bo jakiś czas temu widywaliśmy urządzającą się w niej parkę. Teraz jest ich aż pięcioro, choć czasem młodziaków widać więcej, ale może to przylatuje kuzynostwo z sąsiedztwa. W każdym razie gang wróbli od rana do wieczora uwija się po okolicy, ze szczególnym uwzględnieniem karmników, w których zawsze ptaki mają u nas ziarno i wodę.


Młodziaki, prawdę mówiąc, całkiem dobrze dają sobie radę z samodzielnym jedzeniem, ale kiedy obok są rodzice, nagabują ich furkocząc skrzydełkami i otwierając znacząco dziobki.  Jak widać, trudno im się oprzeć ...




Przyglądamy im się z ogromną przyjemnością, tym większą, że prawie wcale się nas nie boją.  Inne ptaszki są nieco bardziej strachliwe, ale i one korzystają z przedszkolnej stołówki.


To młoda zięba, przezwana przez nas Ziębulem. Ziębul przyleciał kiedyś na chwilkę żeby zbadać sprawę jedzonka w karmniku, trochę się nas na początku wystraszył, ale następnego dnia był znowu. I tak od tygodnia, codziennie pasie sobie ziębulowy brzuszek ziarenkami słonecznika.


Czasem widujemy też tatę ziębę, ale on nie zalatuje do stołówki. Pewnie woli łapać komary. Oby!

Codzienne odwiedzają nas też młode dzwońce. 




Mimo dzwońcowego, zadziornego charakterku, na ogół nie mają problemów z współdzieleniem stołówki z mazurkami:



ale już próba wspólnego biesiadowania trzech gatunków skończyła się małą awanturką.



A tu taka śmieszna fotka najeżonego dzwońca ;) 


Niedawno poznaliśmy również przedszkolaka pliszki. Najpierw zaczęło przylatywać do nas któreś z rodziców:


Duże pliszki nie zaszczycają jednak swą obecnością przedszkolnego karmnika, wyraźnie wolą robaczki. Któregoś razu widziałam pana, albo panią pliszkową z dziobem pełnym owadów. Wyglądał jakby wracał z zakupów! Później zobaczyłam też młodego pliszaka, którego normalnie nie umiałabym pewnie tak łatwo zindentyfikować, ale zdradziło go charakterystyczne podrygiwanie ogonkiem,



oraz czujna obecność w pobliżu jednego z rodziców.


Ciekawski pliszak przyleciał do nas na taras tego samego dnia, a ja oczywiście nie mogłam się powstrzymać od pstrykania, zwłaszcza że siedział przez dłuższą chwilę, przyglądając się nam i mizdrząc.



Poniżej widać jak mały pliszak podrygiwał ogonkiem, co jest bardzo dla tych ptaszków charakterystyczne:


a tak mały pliszak się mizdrzył, oj było na co popatrzeć! 😃


Nie da się ukryć, że mamy frajdy co nie miara, mogąc oglądać te wszystkie ptaki, w dodatku na własnej werandzie, przy śniadaniu czy przy kawie.

A tym z Was, którym wydaje się, że nic innego nie robię, tylko całymi dniami gapię się na ptaszki i pstrykam im fotki, chciałam powiedzieć że to wierutna bzdura, bo jeszcze przecież roślinki fotografuję!