niedziela, 29 stycznia 2023

O maszynach i miłości (do nich)

Ufff... styczeń jakoś przeczłapał. Jeszcze tylko przetrwamy najkrótszy miesiąc i wiosna będzie tuż tuż!

Obiecałam sobie że ani słowa nie pisnę dziś o ptaszkach, za to pomyślałam że opowiem o maszynach w moim życiu. Bo wiecie, przyznać się muszę że jestem dość zacofana, jeśli chodzi o automatyzację życia. Do dziś nie lubię, na przykład, automatów na parkingach, takich do których trzeba się wychylić przez okno i włożyć bilet żeby się otworzyła bramka, nawet durne parkometry na ulicach mnie wkurzają, wolę płacić online, żeby nie mieć do czynienia z maszyną. 

Podobnie było w domu. Pralkę i odkurzacz i owszem miałam, ale nie lubiłam jakoś nigdy kuchennych utensyliów elektrycznych. Mikser ręczny Zelmera co prawda w domu był, bo dostałam go jako ślubny prezent, ale nie używałam go zbyt często. Ciasto wolałam mieszać łyżką, pianę ubijać ręczną ubijaczką, no może i owszem:  koktajle z owoców zwane dziś elegancko smoothies robiłam dzieciom przy jego pomocy. Na którąś tam rocznicę ślubu Rodzice kupili mi maszynkę do mięsa. Elektryczną. Myślę że z 5 razy jej użyłam, ale więcej raczej nie. No tak już miałam. Nigdy też nie marzyłam o robocie kuchennym, o krajalnicy chleba ani o innych tego typu wynalazkach.

No ale wszystko do czasu.

Na starość wreszcie zmądrzałam i dokonałam kilku stosownych zakupów, mam w domu parę użytecznych maszyn, a trzy teraz już wręcz kocham miłością ogromną!

Pierwsze moje odkrycie to suszarka do prania. Wpadłam na pomysł jej zakupu przy urządzaniu mojej wiejskiej łazienki. Gdzie tu wieszać pranie? Latem fajnie wszystko schnie na sznurze w ogrodzie, ale przez większość roku zawsze gdzieś po domu pałętają się stojące suszarki z wiszącymi na nich ubraniami. Widoku wiszących nad wanną gatków też już miałam dosyć. Tyle się nakombinowałam jak tu sobie urządzić łazienkę, a teraz mam wszystko zepsuć wiszącymi barchanami? No i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł zakupienia elektrycznej suszarki, o której nigdy wcześniej bym nawet nie pomyślała! Zasięgnęłam opinii u jedynej znanej mi Osoby (opakowano, to o Tobie mowa!) która taką właśnie maszynę posiada, a że jej opinia była wręcz entuzjastyczna, no to kupiłam sobie i ja! 

No i co? Zachwyt totalny! Nie sądziłam że to AŻ takie fajne! Pięknie wszystko suszy i sprawia że ciuszki są miękkie i miłe w dotyku (koniec ze sztywnymi jak blacha dżinsami!). Przy okazji doczyszcza wypraną garderobę, bo wydmuchuje z niej dodatkowo pozostałości kurzu i psiej sierści, co u nas ma ogromne znaczenie! 

No i pies się nie nudzi ... ;)


Nie ukrywam, że suszarkę moją po prostu kocham! Załatwić każde pranie za jednym zamachem (no, dwoma, bo najpierw przecież sesja w pralce), bez obwieszania domu szmatami, to dla mnie naprawdę duży krok do przodu.

Drugi sprzęcik jest maleńki, dostałam go z odzysku od Córki i najpierw przestał z rok na półce, bo śmieszył mnie sam fakt że mam elektryczną maszynę do robienia pianki na mleku. Mój filologicznie zakręcony Synek nazywa takie przyrządy "unitaskerami", co w moim dość dowolnym tłumaczeniu znaczy mniej więcej "rupieć zagracający dom a służący tylko do jednej rzeczy, niekoniecznie najważniejszej". No właśnie tak go potraktowałam, bo w szufladzie miałam taką małą sprężynkę na baterie, do robienia tej cholernej pianki i to mi w zupełności wystarczało. Pamiętałam co prawda że wręczając mi maszynkę Córeczka na widok mojej niezbyt zachęconej miny powiedziała: "poczekaj aż sobie spienisz raz tym mleko, zobaczysz", no ale póki sprężynka działała, do unitaskera mnie nie ciągnęło.

No i zepsuła się wreszcie ta sprężynka. A ja bardzo lubię kawkę z mlekiem (owsianym) i pianką. Chcąc nie chcąc wyjęłam maszynkę z szafki i ... OMG ale cudowna pianka!


Co tu dużo mówić, zostałam wielbicielką mojego elektrycznego unitaskera do spieniania mleka! Sama sobie nie wierzę, ale tak! Taka pianka tylko z maszynki! 😄

No i jeszcze jedna maszyna, którą pokochałam niemal od pierwszego wejrzenia. Zbieraliśmy się do zakupu wyciskarki do soków od kilku ładnych lat. Tyle jest na rynku tych wyciskarek, tyle marek i taka rozpiętość cen, że nie mogliśmy się zdecydować. W końcu teraz, osiedleni na wsi, z łąkami za płotem, z dostępem do nieograniczonych ilości zielska, z ugruntowanymi zamiarami bezkompromisowego wejścia na jedynie słusznie drogę zdrowego odżywiania, zdecydowaliśmy się! Jest! 

Bałam się, że będzie duży hałas, że będę spędzać godziny na wyciskaniu soków, że się umęczę przy czyszczeniu i wiecie co? Nic z tych rzeczy! Co prawda kupiliśmy najnowszy model Kuvingsa, odpowiednio też drogi, ale naprawdę nie ma się do czego przyczepić! Nie trzeba kroić owoców ani warzyw (no, chyba że marchew ma więcej niż 4 cm średnicy, co się i owszem zdarza), nie trzeba dociskać warzyw bo maszyna je sama wciąga. Pracuje cicho (!) i naprawdę szybko, a soki wychodzą oczywiście bosko pyszne! 

I dodatkowy dla niej plusik: zawsze szkoda mi było bardzo buraków, z którymi po zrobieniu zakwasu (a robię zakwasy często) nie bardzo jest co zrobić. Zjeść na surowo można parę plasterków, pieskom też kilka nie zaszkodzi, ale co zrobić z resztą? Żadne pomysły z sieci mi nie pasowały (oprócz jednego o którym zaraz opowiem), więc buraki lądowały na kompoście. Aż do dzisiaj. 

Dziś przepuściłam je przez wyciskarkę, uzyskując dodatkowy litr zakwasu, może nieco mniej gęstego ale równie pysznego i zapewne równie zdrowego! Z drugiej strony maszynki wyszły suche wiórki, których już wyrzucić nie szkoda (choć zamierzam wykorzystywać takie suszki do warzywnych pasztetów i innych wynalazków, ale to kiedyś później). Ot i cudo maszyna! Też ją kocham! 😁

Ten ciekawy pomysł na wykorzystanie buraków po zakwasie wynalazł w sieci mój Małżonek i choć jeszcze go nie wypróbowaliśmy, bośmy wciąż na diecie Dąbrowskiej (ja już dziś kończę!), to zapowiada się baaaardzo obiecująco. Jest to "wegański bigos z kiszonych buraków". Brzmi może dziwnie, ale jak się człowiek wczyta w szczegóły, to ślinka sama zaczyna cieknąć i już wiem, że lada moment będę bigosować buraczki! ;)  Jak już je zbigosuję, to nie omieszkam się tym pochwalić!

No i co, udało się bez ptaszków? Udało! 

Co prawda napomknę tylko, że chyba widziałam wczoraj grzywacza, co by znaczyło, że chyba jednak wiosna ma się ku nam, ale to tylko mała uwaga na marginesie ;P

Generalnie czas poza domem spędzam ostatnio na polowaniu na panią łosiową, która ukazała mi się kilka dni temu raz jeszcze. Stała o wiele bliżej drogi niż poprzednio (znowu stała i się gapiła!), ale było już tak ciemno, że nawet aparat który już ZAWSZE przy sobie wożę, nie dał rady. Widziałam ją i ona widziała mnie, postałyśmy sobie chwilkę i się pogapiłyśmy na siebie (urocze ma te białe podkolanówki), a potem łosza powiedziała adieu i poczłapała sobie w siną dal. No dobra, nic nie powiedziała. Ale tak jakby.

Ciąg dalszy tych spotkań bliskiego stopnia, mam nadzieję, nastąpi.

poniedziałek, 23 stycznia 2023

Miało dziś nie być o ptaszkach ...

Styczeń całkiem już wariuje, ni to zima ni przedwiośnie. Jednego dnia już niemal wierzę w koniec zimy, następnego dnia znów zasypuje nas śnieg.


Nie byłabym sobą gdybym tak łatwo traciła nadzieję, więc codziennie chodzę oglądać pączki oczaru i kaliny bodnantskiej. Rozkwitną lada moment! Niech no tylko ten śnieg sobie pójdzie...


Coraz częściej słyszę przelatujące gęgawy. Mają one zwyczaj latać parami i gęgać do siebie wniebogłosy! Zastanawiam się zawsze czy to zaloty, czy może małżeńskie kłótnie. Pewnie trochę jedno a trochę drugie. Gęgawy, tak jak łabędzie i kilka innych gatunków ptaków, łączą się w pary na całe życie. Wzruszające. Cieszę się, że znów będę mogła je podglądać. jak w poprzednich latach. Gniazda zakładają co prawda dopiero w marcu, ale przecież to już niedługo! Tymczasem wyglądam tęsknie na rozlewiska za płotem, ale jeszcze ich tu nie było.

Ale za to pojawiają się czasem łabędzie. 




Te akurat w ogóle nie gadają gadają ze sobą, jak to zwykle z niemymi bywa...  Za to ich przylot słychać zawsze na odległość, bo ich skrzydła przecinają powietrze z donośnym, bardzo dźwięcznym świstem. Piękny dźwięk i bardzo charakterystyczny.

Ptasia stołówka nadal działa, drobnica wpada na śniadania i obiadki niezależnie od pogody. 


Tymczasem my szykujemy już budki lęgowe. 


Musieliśmy przewiesić wiszącą od lat na domu trzypokojową budkę bo powstała w tym miejscu weranda, ale mam dużą nadzieję, że ptaki nie przejmą się tymi kilkoma metrami różnicy. Co roku były w niej lęgi, raz szpaków a raz sikorek. Ileż to godzin spędziłam siedząc z aparatem przy oku, żeby "upolować" śmigających w te i z powrotem karmiących rodziców! Obyśmy i tej wiosny mogli cieszyć się widokiem ptasich rodzinek.

A tymczasem na jednej z brzóz w naszym ogrodzie zauważyliśmy niedawno dość spore gniazdo.



Ciekawe kto je zbudował i kto je zamieszka na wiosnę. Mam dużą nadzieję, że uda mi się poobserwować mieszkańców, dopóki liście nie zasłonią wszystkiego. 


Jedynymi dużymi ptakami, których lęgi do tej pory tu zaobserwowaliśmy były grzywacze (na fotce młodzież z zeszłego sezonu) ale wspominając liche niby-gniazdko jakie wiły sobie na wierzbie w poprzednim moim ogrodzie (tuż obok okna sypialni), nie wydaje mi się żeby potrafiły zbudować taką porządną konstrukcję. No nic, pewnie się dowiemy.

No i co ja znowu o tych ptakach! Jakim bym tematem notki nie zaczęła, to kończy się na ptakach. 

No to może jeszcze pokażę co wykombinowałam na wpadające w okno sikorki. Myślałam, myślałam i wymyśliłam że powieszę przed oknem siatkę. Żeby nie zasłoniła nam pięknego widoku i żeby ptaki się w nią nie wplątywały, musiała być albo bardzo drobna, albo bardzo gruba. Postawiłam na siatkę do siatkówki: 



Wygląda może trochę dziwnie, ale póki co działa! Wisi już tak z tydzień, czasem ptaszki sobie na niej siadają, ale póki co nie próbują przelecieć przez oczka i walnąć łebkiem w szybę. Mam nadzieję że już tak będzie. Wiosną pomyślę co dalej. 

Aha, jeszcze jedna ptasia sprawa: udało mi się wreszcie złapać w obiektywie sosnóweczkę! Tylko popatrzcie jaka śliczna z niej ptaszynka!


To już mam kolekcję fotek wszystkich wizytujących nas sikorek i jestem very happy! 😍

Tak się zastanawiam, że powinnam chyba była w przedmowie do bloga umieścić ostrzeżenie, coś w rodzaju "porzućcie wszelką nadzieję ci którzy tu wchodzicie", bo nie znajdziecie tu nic nadzwyczajnie ciekawego, chyba że jesteście, tak jak jego autorka, zakręceni na punkcie ptaszków, kwiatków i innych fragmentów przyrody ...


środa, 18 stycznia 2023

O wielkiej wodzie i o przygodzie z łosiem

No i dalej łazimy z psami na spacery, głównie po to by nauczyć najmłodszą Vidę co to jest spacer i że nie trzeba uciekać przez siatkę, co robi niestety z upodobaniem, żeby móc podziwiać jak piękna jest nasza okolica. 

Niezmiennie zachwycamy się widokiem naszych dzikich pól. 








Jak widać, po wielkich śniegach przyszedł czas na wielką wodę...

Zresztą nie tylko my to zauważyliśmy: już od kilku dni słychać w okolicy gęgawy. Słyszałam też któregoś wieczoru z dość niewielkiej odległości klangor żurawi i myślę sobie, że powoli ptactwo wraca. Żurawie pewnie urządziły sobie tylko jeden podróżny nocleg na rozlewiskach, bo więcej ich na razie nie słyszałam. Ale gęgawy słychać codziennie. Czyżby jednak zima miała się ku końcowi? Ptaki to wiedzą najlepiej!

Dziś dostałam znowu nauczkę. I to niejedną ;) 
Rano wybrałam się do dentysty, czyli do miasta. Pogoda była lekko deszczowa, a ja lekko spóźniona, więc myślę sobie: a kurczę, nie biorę aparatu. Nie będę miała czasu na fotki, pogoda brzydka a ja się spieszę. I oczywiście, jak się możecie domyślić, to był BŁĄD!

Już 500 metrów dalej pożałowałam swojej głupoty, bo na górce za laskiem, obok drogi, gdzie widuję białodupki czyli sarny, na ogół pojedynczo a czasem we dwie czy trzy, dziś było ich z 10. A nawet były takie jakieś mniejsze sarenki, nie wiem czy młode o tej porze są znacznie mniejsze od starych, ale na to wygląda. No trochę się na siebie wkurzyłam, bo mogłam wreszcie mieć fajne fotki, a nie same pojedyncze białe dupki, jak to najczęściej mi się zdarza...


Ale to jeszcze nic:

Prawdziwa kara za głupotę spotkała mnie po południu, kiedy wracając, prawie w tym samym miejscu spotkałam łosia. A właściwie chyba łoszę, bo rogów nie widziałam. Stała sobie na polu i patrzyła na mnie. No ja oczywiście zrobiłam to samo. I tak się gapiłyśmy na siebie, ona jakby w zadumie a ja w zachwycie i jednocześnie wściekła, że NIE MAM ZE SOBĄ APARATU! 

Łoszka się nigdzie nie spieszyła, więc GDYBYM MIAŁA APARAT, to bym mogła jej zrobić piękne zdjęcia! Coś tam próbowałam komórką pstryknąć, ale wiadomo, że bez sensu. zwłaszcza że się już powoli ściemniało. Wkleję sobie tylko taką kiepską fotkę na pamiątkę, żebym pamiętała że bez aparatu nie ruszam się już z domu nigdy!



No wiem, wiem, zdjęcia do niczego. Ale chociaż widać (trochę) że tam stał. Bo na ogół moje fotograficzne spotkania z łosiem to albo zdjęcie za przeproszeniem kupy (daruję Wam), albo tropów:


I wiecie co? To nie koniec mojej przygody. Właściwie to był początek. Bo zapragnęłam pokazać łosia Córce, więc czym prędzej podjechałam do domu i wyciągnęłam ją prawie w kapciach, żeby jeszcze zdążyła zobaczyć zanim ucieknie, albo zanim się zupełnie ściemni dookoła.

Łosza nie uciekła. Dalej tam stała i się gapiła. Ale ponieważ w ciągu tych 10 minut już bardziej się zdążyło ściemnić, było ją widać mniej wyraźnie. Więc mądra mamusia co zrobiła? Ano postanowiła wykręcić autem i lekko wjechać w tę polną drogę którą widać na fotce, żeby reflektor oświetlił troszkę zwierzaka. Zapomniałam tylko, że nie mam traktora...  Wykręciłam, wjechałam i ... tam zostałam. Ani wsteczny, ani z rozpędu, ani dwójka, żaden sposób nie chciał zadziałać. Auto stało jak wryte. A właściwie po prostu WRYTE. 

Hmm,.. No fajne uczucie, nie ma co. Dobrze że blisko domu i blisko wsi, więc człowiek nie czuje się tak całkiem bezradnie. Co prawda, w szale wyciągania Córeczki z domu, nie pomyślałam żeby zabrać ze sobą telefon, bo i po co, skoro jedziemy tylko na górkę za lasek, no ale i tak miałam dużo szczęścia, bo nie musiałam lecieć po ciemku przez lasek i górkę po mężowską pomoc. W porę pojawił się deus ex machina. Coś musi być w tym powiedzeniu o głupich i o szczęściu, nie?

Deus ex machina przybrał postać patrolu Straży Granicznej, które to patrole kilka razy dziennie jeżdżą po naszej okolicy. Jak prawdziwa blondynka (którą nota bene już nie jestem!) wyskoczyłam na drogę,  zatrzymałam panów i poprosiłam o ratunek. Pomogli. Nieźle się przy tym naśmiali, że wpadło mi do głowy wjechać na rozmokłe pole, no fakt, sama się teraz sobie dziwię. I chyba już więcej nie będę tego robić...

Aha, łosza obserwowała moją przygodę do samego końca. Ze stoickim spokojem. A kiedy panowie pojechali, uznała, że przedstawienie skończone i powoli oddaliła się w sobie tylko znanym kierunku.

Morałów z bajki jest kilka i myślę że je na długo zapamiętam ...😅




 

niedziela, 15 stycznia 2023

O jedzeniu w trybie 'slow'

Myślę że notka o jedzeniu to świetny pomysł, zwłaszcza że jesteśmy w styczniu na diecie Dąbrowskiej, a nie ma to jak rozmowy o ulubionych potrawach w czasie postu 😁

Co prawda założyłam jakiś czas temu osobnego bloga na ten temat, było to świeżo po rezygnacji z mięsa i nabiału, chciałam spisywać różne ciekawe pomysły kulinarne, a przy okazji pokazać znajomym, tym bliższym i dalszym, że weganizm to fajny sposób odżywiania i że nie trzeba jeść tylko marchwi i sałaty, a gama potraw jest wprost nieograniczona. Nazwałam ten blog WEGANIUM i przez rok z kawałkiem zamieszczałam tam różne pomysły na roślinne potrawy, głównie takie, które nam najbardziej smakowały, albo takie, które najbardziej nas zaskoczyły swoim smakiem. Bo kuchnia wegańska to kuchnia pełna niespodzianek i eksperymentów, których efekty przechodzą czasem najśmielsze oczekiwania. Nie żartuję. Przez te kilka lat odkryłam, że sekret tkwi w przyprawach, a nie w głównych składnikach potraw. Tak jak można zjeść wegański smalec z fasoli czy oleju kokosowego, i nie zauważyć różnicy (wypróbowane przeze mnie na znajomych), tak samo niejeden nabrał się  na smak wegańskiego burgera, zwłaszcza tych z górnej półki, których na rynku nie brakuje. 

Kto wie, może jeszcze wrócę kiedyś do Weganium, choć w sumie nie wiem czy ma to jakiś sens, bo wegańskich blogów kulinarnych jest sporo, i to naprawdę świetnych, a ja mam zawsze problem ze zdjęciami. Pomysły na notki blogowe powstawały zawsze przy okazji gotowania, a nie odwrotnie. A gotuję najczęściej przed wieczorem, kiedy dobrego światła już brak, a foto studia w kuchni raczej sobie urządzać nie będę. Zresztą szerzenie kaganka wegańskiej oświaty raczej mi nie wychodzi, pewnie jestem za mało przekonująca, a może po prostu to nie moje zadanie w tym życiu...

No ale w sumie nie o blogu miałam pisać, tylko o jedzeniu.

Osiedliliśmy się na wsi z nadzieją, że życie w trybie slow (modne słowo!) będzie dla nas okazją, żeby zrewidować swoje zwyczaje, również związane z jedzeniem. Przyzwyczailiśmy się do życia w biegu, do szybkiego i niekoniecznie zdrowego jedzenia, do korzystania z tzw. gotowców, którymi zarzucone są sklepy i które, oszczędzając oczywiście nam pracy i czasu, uczą nas też wygodnictwa i jedzenia tego co nam wpadnie w ręce.  

Tutaj już nie musimy się nigdzie śpieszyć: nie wpadam zmęczona do domu po pracy i nie rzucam się do garów żeby na szybko coś przygotować na obiad czy też właściwie kolację. Co prawda przez ostatnie przeprowadzkowo-remontowe miesiące nie udało się odejść od starych schematów, ale myślę że teraz wreszcie przyszła na to pora. Tym bardziej że odległość od najbliższych marketów jest na tyle duża, że na  co dzień wolę korzystać z małych lokalnych sklepików, gdzie o gotowcach nikt nie słyszał. 

Pieczywo lokalne jest niestety kiepskie. Gdzie podziały się czasy kiedy z wiejskiej piekarni przywoziło się wielkie, pachnące bochny, a słowa "wiejski chleb" kojarzyły się z niepowtarzalnym jego smakiem ? Zbyt wiele razy jadłam w dzieciństwie gorący chleb prosto z wiejskiej piekarni, żeby teraz pogodzić się z faktem, że sprzedawane w okolicy pieczywo ma jakość najtańszego chleba z supermarketu. Dotarłam nawet do piekarni uznawanej za miejscowych za bardzo dobrą, ale prawdę mówiąc jakość tego chleba nie odbiega od reszty. No cóż, wracam zatem do własnych wypieków.


W sumie nie ma nic lepszego niż chleb domowy. Zakwas mam w domu od kilku ładnych latek, przepis z któregoś z chlebowych blogów rozpracowałam po swojemu i zmieniając proporcje i rodzaje mąki raz mam  chleb bardziej żytni, raz bardziej pszenny, z ziarnami lub bez. Za każdym razem jest pysznie i zdrowo. Przynajmniej wiem co jem.

Do pełni szczęścia brak mi było typowego pszennego pieczywa. Przepisy wydawały mi się zawsze zbyt skomplikowane i zbyt pracochłonne, a w dodatku nie dorobiłam się do dnia dzisiejszego koszyczka, który jest ponoć niezbędny aby chlebek mógł sobie wyrastać i nabierać odpowiedniego kształtu.

Ale niespodziewanie natrafiłam na przepis z jednego z moich ulubionych blogów kulinarnych Kwestia Smaku i odkryłam chyba najpyszniejszy i najłatwiejszy chleb na świecie! 




Wyrasta i piecze się go w naczyniu żaroodpornym, nie trzeba nic zagniatać, nie trzeba nastawiać zaczynu bo chleb jest na drożdżach. Cała historia trwa ok 3 godzin i - co najważniejsze - jest przepyszny!

Przede mną jeszcze jedno wyzwanie, bo marzą mi się domowe bułeczki, a choć kiedyś podchodziłam do tematu kilka razy, nie udało mi się wyprodukować niczego wartego zapamiętania. No i mam od koleżanki Oli przepis na pyszne ponoć bagietki, też się do nich przymierzam i na pewno kiedyś wypróbuję.

Jedyną złą stroną pieczenia chleba w domu jest to, że chce się go ciągle jeść! No ale to już sprawa dyscypliny wewnętrznej i moralnego kręgosłupa, trzeba będzie nad nimi jeszcze popracować...

Wracając do idei prostego jedzenia: w ciągu ostatniego czasu odkryłam kilka potraw, które choć banalnie łatwe, są wręcz zaskakująco pyszne. Często do nich wracam i szukam takich więcej! Nie przypadkiem trzy z tych potraw mają hiszpańskie pochodzenie bo od lat mam z Hiszpanią bardzo bliskie relacje - tu następują ukłony i buziaki dla moich koleżanek, które mi te pomysły podpowiedziały. 

Od razu mówię, że nie zamieszczam własnych zdjęć, bo są zupełnie nieudane. Jeśli kiedyś wrócę do prowadzenia bloga Weganium, postaram się o lepsze. 

Pierwsza z nich to SOPA CASTELLANA, czyli zupa kastylijska a inaczej po prostu zupa czosnkowa.

FOTO  http://www.dimequeesviernes.com/

Główne jej składniki to czosnek i kawałki pieczywa (może być czerstwe), papryka wędzona i sól. W oryginalnym przepisie często występuje jajko, czasem dodatek bekonu czy innych wędlin (najczęściej resztek, bo to zupa z gatunku "nawinie"), no a u mnie tym dodatkiem jest pokrojone w kostkę tofu. 

Czosnek podsmażam delikatnie na oliwie, dodaję pokrojone pieczywo, przyprawiam papryką wędzoną, podlewam bulionem lub nawet wodą, zagotowuję. Dodaję pokrojone w kostkę tofu, solę do smaku, jeszcze raz zagotowuję i - gotowe. Niewiarygodne jak prosta jest ta zupa i jaka smaczna. 
Ci co chcą sobie dodać jajo czy inne składniki, niech w necie poszukają szczegółów, bo można znaleźć przepis również w polskich serwisach.

Następna nasza ulubiona ostatnio zupa to baskijska PORRUSALDA. 

FOTO: https://www.misspimienta.com/

Może ona być zupą, a może być takim jednogarnkowym daniem obiadowym, zależy od ilości użytej wody. Składniki znów banalne: pory (np. 6 szt.), ziemniaki (np 4 szt)i marchew (np 3 szt.) i cebula.
Najpierw podsmażam na oliwie cebulę, dodaję pokrojone pory, później marchewki i ziemniaki w niedużych kawałkach. Gotuję ok 20-30 minut. Doprawiam tylko solą. I co wychodzi? Po prostu zupa z pora, ale za to jaka pyszna! Kto nie wypróbuje ten się nie dowie jak najprostsze smaki potrafią być smaczne! 

Trzecie hiszpańskie danie pochodzi z Katalonii i nazywa się ESCALIVADA.

FOTO: https://www.goya.com/

Są to warzywa: papryka, bakłażan, cebula i pomidor  - upieczone na grillu lub w piekarniku.

Warzywa piecze się w całości lub przekrojone na pół, pomidory trochę krócej niż resztę. Potem obiera się je ze skórki, kroi na kawałki, soli, polewa sosem powstałym przy ich pieczeniu, z dodatkiem oliwy a można też do sosu dodać kropelkę wina. I gotowe! Można je zjeść na zimno, albo ponownie podgrzać. Te ponownie podgrzane nabierają jeszcze lepszego smaku od sosu, którym zostały polane. No po prostu pychota!

Ostatnie danie, które chcę dziś pokazać, ma dla odmiany irlandzkie pochodzenie. Jest to COLCANNON.  

FOTO: https://www.happyfoodstube.com/

Potrawę tę odkryłam niedawno, szukając pomysłu na resztki kapusty po produkcji gołąbków. Przypomina ona polską pazibrodę, choć do pazibrody najczęściej dodaje się kapustę kiszoną. Colcanon to po prostu pure ziemniaczane z dodatkiem gotowanej kapusty. Zamiast kapusty można zastosować np. jarmuż, ale mnie ten kapuściany smak bardziej odpowiada. Przepis tak prosty jak poprzednie: osobno gotuję ziemniaki, kapustę kroję i podsmażam z cebulą lub porem, potem podlewam niewielką ilością wody i duszę do miękkości. Do odcedzonych i ubitych dobrze ziemniaków (można dodać śmietanę żeby pure było bardziej kremowe) dodajemy miękką kapustę oraz pokrojony szczypior i mieszamy. Koniec przepisu. Oczywiście trzeba sobie dosolić ew. dopieprzyć do smaku. 

To połączenie smaków jest tak pyszne, że na samo wspomnienie ślinka mi cieknie. Fajnie smakuje z sałatą albo surówką z pomidorów i cebuli. Może też być dodatkiem do kotleta, oczywiście wegańskiego ;) 

Na drugi dzień, odsmażane, jest równie smaczne, a może nawet smaczniejsze. Przymierzam się do wypróbowania kotletów z colcannona, na wzór kotletów ziemniaczanych, ale póki co nie zdarzyło się żeby została jakaś resztka na którą nie byłoby amatora. Wszystko znika.

No i to chyba wystarczy na dzisiaj tych przyjemności. 

Na koniec, z   ptasich nowinek, to jestem w trakcie wypróbowywania nowych strachów na sikorki, bo ptaszki dyndające na patyku okazały się być jednak mało skuteczne i te wariatki znów chcą wlatywać do nas przez zamknięte okno. Strasznie są uparte, ale ja bardziej. W następnej notce pokażę co tam sobie wykombinowałam. Za bardzo lubię te uparciuchy, żeby pozwolić im na swobodne pacanie w szybę. 


Tu kolejna uparta bogatka. Na szczęście posiedziała chwilę, wysłuchała mojej przemowy i poleciała sobie w świat. Oby to tak zawsze się kończyło! 


wtorek, 10 stycznia 2023

O plusach, minusach i o dzikich polach.

Pogoda jakaś zwariowana w tym roku, nie wiadomo czy witać się z zimą, czy żegnać. Raz minusy, potem plusy, a zaraz potem znów minusy. Można by rozpisać konkurs na nowe przysłowie o styczniowej pogodzie, bo w swej nieprzewidywalności zaczyna doganiać marcowe garnce i kwietniowe przeplatanki.

W ubiegły piątek wyszłam sobie do ogrodu, żeby obejrzeć pączki  kupionej rok temu kaliny bodnantskiej 'dawn', która ma tę cudowną właściwość, że kwitnie w styczniu. No i rzeczywiście widać że już się szykuje!


Pstryknęłam sobie fotkę na pamiątkę, żeby potem porównać wygląd pączków z rozwiniętymi kwiatami. No i okazało się, że dobrze że sobie ją pstryknęłam, bo następnego ranka wyglądała tak:


Dziś już znów śladu nie ma po tym śniegu, ale przez ładnych kilka dni byłam skłonna uwierzyć że zima wróciła na dobre. 

W każdym razie na wszelki wypadek wybraliśmy się na spacer, żeby nacieszyć się na zapas zimowymi widokami naszych "dzikich pól". Tak nazywamy tereny rozległych łąk w starorzeczu Bugu, które rozciągają się tuż obok naszego domu. Naprawdę jest się czym zachwycać, choć fotki nie oddają nawet części uroku tego miejsca. 












Troszkę może widać na tym króciutkim filmiku, choć nadal nie jest on w stanie przekazać więcej, niż tylko maleńki ułamek zapierających dech wrażeń. To naprawdę piękne miejsce.




Dzień później wróciliśmy tam i wszystko wyglądało już zupełnie inaczej. Ach ten styczeń!



Nawet udało nam się dojrzeć parkę łabędzi, ale zbyt daleko były, żeby udało się zdjęcie komórką. Są tam,  wierzcie mi 😉

Piękne są te nasze dzikie pola, przez te kilka lat widywałam je w różnych odsłonach, ale muszę przyznać, że ta zimowa, której nie znałam, jest równie piękna. Latem, kiedy rozlewiska niemal wysychają, chodzimy po tych polach na długie spacery, psy szczęśliwe biegają po olbrzymiej łące, a my zachwycamy się tymi bezgranicznie wielkimi przestrzeniami pełnymi barw,  letnich zapachów i głosów dzikiego ptactwa. Teraz ten widok jest inny, surowszy, ale też bardziej tajemniczy i nadal bajkowy.

A na koniec pokażę Wam fotki ciemierników, które, zagrzebane na zimę pod liściastą kołderką, szykują się już całkiem na poważnie do przedwiosennych występów. Nie mogę się już ich doczekać!




Uroki zimy swoją drogą, ale ja już razem z moimi ciemiernikami czekam niecierpliwie na wiosnę!