Ufff... styczeń jakoś przeczłapał. Jeszcze tylko przetrwamy najkrótszy miesiąc i wiosna będzie tuż tuż!
Obiecałam sobie że ani słowa nie pisnę dziś o ptaszkach, za to pomyślałam że opowiem o maszynach w moim życiu. Bo wiecie, przyznać się muszę że jestem dość zacofana, jeśli chodzi o automatyzację życia. Do dziś nie lubię, na przykład, automatów na parkingach, takich do których trzeba się wychylić przez okno i włożyć bilet żeby się otworzyła bramka, nawet durne parkometry na ulicach mnie wkurzają, wolę płacić online, żeby nie mieć do czynienia z maszyną.
Podobnie było w domu. Pralkę i odkurzacz i owszem miałam, ale nie lubiłam jakoś nigdy kuchennych utensyliów elektrycznych. Mikser ręczny Zelmera co prawda w domu był, bo dostałam go jako ślubny prezent, ale nie używałam go zbyt często. Ciasto wolałam mieszać łyżką, pianę ubijać ręczną ubijaczką, no może i owszem: koktajle z owoców zwane dziś elegancko smoothies robiłam dzieciom przy jego pomocy. Na którąś tam rocznicę ślubu Rodzice kupili mi maszynkę do mięsa. Elektryczną. Myślę że z 5 razy jej użyłam, ale więcej raczej nie. No tak już miałam. Nigdy też nie marzyłam o robocie kuchennym, o krajalnicy chleba ani o innych tego typu wynalazkach.
No ale wszystko do czasu.
Na starość wreszcie zmądrzałam i dokonałam kilku stosownych zakupów, mam w domu parę użytecznych maszyn, a trzy teraz już wręcz kocham miłością ogromną!
Pierwsze moje odkrycie to suszarka do prania. Wpadłam na pomysł jej zakupu przy urządzaniu mojej wiejskiej łazienki. Gdzie tu wieszać pranie? Latem fajnie wszystko schnie na sznurze w ogrodzie, ale przez większość roku zawsze gdzieś po domu pałętają się stojące suszarki z wiszącymi na nich ubraniami. Widoku wiszących nad wanną gatków też już miałam dosyć. Tyle się nakombinowałam jak tu sobie urządzić łazienkę, a teraz mam wszystko zepsuć wiszącymi barchanami? No i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł zakupienia elektrycznej suszarki, o której nigdy wcześniej bym nawet nie pomyślała! Zasięgnęłam opinii u jedynej znanej mi Osoby (opakowano, to o Tobie mowa!) która taką właśnie maszynę posiada, a że jej opinia była wręcz entuzjastyczna, no to kupiłam sobie i ja!
No i co? Zachwyt totalny! Nie sądziłam że to AŻ takie fajne! Pięknie wszystko suszy i sprawia że ciuszki są miękkie i miłe w dotyku (koniec ze sztywnymi jak blacha dżinsami!). Przy okazji doczyszcza wypraną garderobę, bo wydmuchuje z niej dodatkowo pozostałości kurzu i psiej sierści, co u nas ma ogromne znaczenie!
No i pies się nie nudzi ... ;)
Drugi sprzęcik jest maleńki, dostałam go z odzysku od Córki i najpierw przestał z rok na półce, bo śmieszył mnie sam fakt że mam elektryczną maszynę do robienia pianki na mleku. Mój filologicznie zakręcony Synek nazywa takie przyrządy "unitaskerami", co w moim dość dowolnym tłumaczeniu znaczy mniej więcej "rupieć zagracający dom a służący tylko do jednej rzeczy, niekoniecznie najważniejszej". No właśnie tak go potraktowałam, bo w szufladzie miałam taką małą sprężynkę na baterie, do robienia tej cholernej pianki i to mi w zupełności wystarczało. Pamiętałam co prawda że wręczając mi maszynkę Córeczka na widok mojej niezbyt zachęconej miny powiedziała: "poczekaj aż sobie spienisz raz tym mleko, zobaczysz", no ale póki sprężynka działała, do unitaskera mnie nie ciągnęło.
No i zepsuła się wreszcie ta sprężynka. A ja bardzo lubię kawkę z mlekiem (owsianym) i pianką. Chcąc nie chcąc wyjęłam maszynkę z szafki i ... OMG ale cudowna pianka!
No i jeszcze jedna maszyna, którą pokochałam niemal od pierwszego wejrzenia. Zbieraliśmy się do zakupu wyciskarki do soków od kilku ładnych lat. Tyle jest na rynku tych wyciskarek, tyle marek i taka rozpiętość cen, że nie mogliśmy się zdecydować. W końcu teraz, osiedleni na wsi, z łąkami za płotem, z dostępem do nieograniczonych ilości zielska, z ugruntowanymi zamiarami bezkompromisowego wejścia na jedynie słusznie drogę zdrowego odżywiania, zdecydowaliśmy się! Jest!
Bałam się, że będzie duży hałas, że będę spędzać godziny na wyciskaniu soków, że się umęczę przy czyszczeniu i wiecie co? Nic z tych rzeczy! Co prawda kupiliśmy najnowszy model Kuvingsa, odpowiednio też drogi, ale naprawdę nie ma się do czego przyczepić! Nie trzeba kroić owoców ani warzyw (no, chyba że marchew ma więcej niż 4 cm średnicy, co się i owszem zdarza), nie trzeba dociskać warzyw bo maszyna je sama wciąga. Pracuje cicho (!) i naprawdę szybko, a soki wychodzą oczywiście bosko pyszne!
I dodatkowy dla niej plusik: zawsze szkoda mi było bardzo buraków, z którymi po zrobieniu zakwasu (a robię zakwasy często) nie bardzo jest co zrobić. Zjeść na surowo można parę plasterków, pieskom też kilka nie zaszkodzi, ale co zrobić z resztą? Żadne pomysły z sieci mi nie pasowały (oprócz jednego o którym zaraz opowiem), więc buraki lądowały na kompoście. Aż do dzisiaj.
Dziś przepuściłam je przez wyciskarkę, uzyskując dodatkowy litr zakwasu, może nieco mniej gęstego ale równie pysznego i zapewne równie zdrowego! Z drugiej strony maszynki wyszły suche wiórki, których już wyrzucić nie szkoda (choć zamierzam wykorzystywać takie suszki do warzywnych pasztetów i innych wynalazków, ale to kiedyś później). Ot i cudo maszyna! Też ją kocham! 😁
Ten ciekawy pomysł na wykorzystanie buraków po zakwasie wynalazł w sieci mój Małżonek i choć jeszcze go nie wypróbowaliśmy, bośmy wciąż na diecie Dąbrowskiej (ja już dziś kończę!), to zapowiada się baaaardzo obiecująco. Jest to "wegański bigos z kiszonych buraków". Brzmi może dziwnie, ale jak się człowiek wczyta w szczegóły, to ślinka sama zaczyna cieknąć i już wiem, że lada moment będę bigosować buraczki! ;) Jak już je zbigosuję, to nie omieszkam się tym pochwalić!
No i co, udało się bez ptaszków? Udało!
Co prawda napomknę tylko, że chyba widziałam wczoraj grzywacza, co by znaczyło, że chyba jednak wiosna ma się ku nam, ale to tylko mała uwaga na marginesie ;P
Generalnie czas poza domem spędzam ostatnio na polowaniu na panią łosiową, która ukazała mi się kilka dni temu raz jeszcze. Stała o wiele bliżej drogi niż poprzednio (znowu stała i się gapiła!), ale było już tak ciemno, że nawet aparat który już ZAWSZE przy sobie wożę, nie dał rady. Widziałam ją i ona widziała mnie, postałyśmy sobie chwilkę i się pogapiłyśmy na siebie (urocze ma te białe podkolanówki), a potem łosza powiedziała adieu i poczłapała sobie w siną dal. No dobra, nic nie powiedziała. Ale tak jakby.
Ciąg dalszy tych spotkań bliskiego stopnia, mam nadzieję, nastąpi.