niedziela, 19 listopada 2023

Jesieni trochę żal...

 No i skończyło się rumakowanie! Przyroda postanowiła przypomnieć nam i sobie o swoich prawach, oraz o tym, że druga połowa listopada nieubłaganie zmierza ku grudniowi i ku zimie...

Wczoraj rano widok z okna przedstawiał się tak:


Ja nie mówię, że to brzydki widok. Ładny, a nawet bardzo piękny jest, ale ... eh...  Jesień była taka cudna, że już prawie ją zdołałam pokochać, a na pewno zdążyłam się do niej przyzwyczaić. Nie miałabym nic przeciwko jej trwaniu aż do wiosny.

Jeszcze parę dni temu było na świecie słonecznie i kolorowo





No dobra, może z tymi kolorami to trochę przesadziłam, ale jednak JAKIEŚ były!

Na następne przyjdzie poczekać kilka miesięcy.

Ja w każdym razie zaczynam już odliczanie do wiosny. Razem ze mną czekać będzie na pewno nasza forsycja, której, tak jak mnie, udało się w pewnej chwili uwierzyć, że zimy nie będzie, i kilka dni temu  powitała mnie takim ślicznym kwiatuszkiem.



No nic, cieszmy się tym co mamy:

 

A najbardziej oczywiście cieszy się Vida, która jak dziecko biega po śniegu, usiłując zjeść go jak najwięcej.



Śnieg już oczywiście topnieje, więc zanosi się na mokrą, błotnistą i szaroburą końcówkę listopada. No i w ten sposób listopad ujawni swe prawdziwe oblicze i będzie wreszcie listopadem!

Trzeba przyznać, że i tak potraktował nas w tym roku łagodnie. Miałam dużo czasu na dokończenie ogrodowych porządków, zdążyłam posadzić też, i to bez wielkiej "spiny", swój pierdyliard cebulek tulipanów, hiacyntów i innej drobnicy. A nawet zdążyłam dokupić sobie jeszcze trochę, bo wiadomo że od przybytku głowa nie boli, a te listopadowe wyprzedaże cebul są niestety baaardzo kuszące. 

W tym roku, zgodnie z wiosennym postanowieniem, posadziłam większość cebul w donicach. Zobaczymy ile z nich przetrwa mrozy. Oby nie były jakieś ogromne.

Jesień nie była u nas w tym roku bardzo grzybowa, a przynajmniej nie taka jak rok temu. Nie zawiodły tylko nasze ukochane kanie. Zbieraliśmy je jeszcze pięć dni temu!




Ponieważ ulubiona nasza potrawa, czyli kanie smażone, przejadła nam się już odrobinkę, ostatnio przyrządzałam z nich różne wariacje, całkiem zresztą udane. Niezła jest zupa kaniowa, fajnie wyszedł pasztet z dodatkiem soczewicy, pokrojone w paseczki kanie zastąpiły też z powodzeniem grzybki shiitake w prawie chińskim daniu z panierowanym tofu. A, no i zrobiłam z nich jeszcze smarowidło do chleba, które popakowałam w słoiczki, żeby zimą móc przypomnieć sobie smak późnego lata i jesieni.

Słoików w tym roku narobiłam zresztą tryliard. Głównie są to słoiki z cukinią w różnych postaciach, a to za sprawą urodzaju w ogrodach naszych tutejszych znajomych (bo akurat nie w naszym niestety). Mamy więc sosy z cukinii, leczo z cukinii, dżemy z cukinii, pasty z cukinii, i inne podobne potrawy, które już chyba niedługo zaczniemy testować, bo przyznam, że przetwory nie-konfiturowe robiłam w tym roku po raz pierwszy w życiu! 

No oczywiście poszalałam też nieco z ogórkami i fasolkami, mamy trochę grzybków (dzięki Ci Małgosiu za dodanie mi swego czasu otuchy w tym kierunku), no i rzecz jasna przetwory owocowe, wśród których na pierwsze miejsce wysunęła się jak zawsze pigwa. 



W tym roku nasze pigwy zaszalały i obsypały nas dziesiątkami dorodnych owoców, więc, z braku innych sensownych pomysłów (bo zapasik pigwówki mamy spory), narobiłam mnóstwo pigwowych konfitur, które oboje uwielbiamy. Znalazłam dawno temu gruziński przepis na konfiturę z pigwy, polegający głównie na czekaniu aż rozdrobnione, zasypane cukrem owoce puszczą sok i się pięknie w nim zmacerują. To przepis w sam raz dla mnie! Trwa to dwa lub trzy dni, u mnie raczej trzy, bo jestem cierpliwa (czy też leniwa?) i nie lubię się spieszyć. Potem trochę syropu można sobie odlać do butelek, a owoce po podgrzaniu zmieniają się w przepyszną konfiturę. 




Tak że zimą raczej z głodu nie padniemy, nawet jeśli nas znów śnieg zasypie, to zawsze będzie co wyjąć z naszej mini-piwniczki, która w tym roku pęka w szwach.

Żeby ptasiej tradycji stało się zadość, wszak ten blog nie o konfiturach, wklejam fotki jemiołuszek, które od wczoraj grasują w naszej okolicy. 



 



Ptaszki śliczne, szkoda tylko że tak wysoko na drzewach siadają. Chętnie zwabiłabym je do karmnika, żeby lepiej przyjrzeć się ich urodzie, no ale to chyba inna liga, niestety...

No ale kto wie, nie traćmy nadziei. Rok temu nawet z daleka jeszcze nigdy jemiołuszki nie widziałam! 

Muszę przyznać, że ta pora roku ma też kilka swoich plusików. Głównie cieszy brak sąsiadów, którzy przyjeżdżają tu głównie w sezonie wiosenno-letnim i czasem jesienią oraz to, że dzika zwierzyna śmielej wychodzi z leśnych gąszczy i można nacieszyć oko pięknym widokiem.

Kilka dni temu z brzozowego zagajnika rosnącego tuż przy naszym płotem wyszła sobie para łosi (a konkretnie to była mama z potomkiem) i co prawda na mój widok od razu zwiały na rojsty, no ale dzięki temu że rojsty są obecnie łyse jak kolano, mogłam sobie na nie popatrzyć przez dobrych kilka minut. 

Przedwczoraj natomiast byłam u znajomej, która uraczyła mnie na koniec wizyty opowieściami o łosiach atakujących samochody (podobno kiedy stoją na drodze, nie wolno trąbić ani mrugać na nie światłami!). Wracam ja sobie po zmierzchu do domu i kogo widzę na naszej górce? Ano łosie! Trzy! Jeden sobie leżał na łączce kilka metrów od drogi, dwa stały obok niego. Widziałam je oczywiście tylko w świetle reflektorów. Rok temu pewnie bym zatrzymała auto żeby nacieszyć oczy tym pięknym widokiem, ale po takich wieczornych opowieściach nie wpadło mi to nawet do głowy, tym bardziej że ten leżący na mój widok się podniósł. No to nie czekałam na to co dalej zrobi, tylko wolniutko pojechałam sobie dalej... 😄😄😄    

No cóż, moja strata! 

Ale przecież na pewno je jeszcze spotkam!


czwartek, 2 listopada 2023

Jesień przyszła, nie ma na to rady.

Trzeba przyznać że jesień w tym roku mamy cudną. Co prawda przymrozek tradycyjnie zdążył skosić już prawie wszystkie kwiaty, fryzurki większości drzew już mocno przerzedzone, ale dni są wciąż wyjątkowo piękne. Nie pamiętam takiego października.

W każdym razie, jest czym oko nacieszyć na naszych porannych psich spacerkach:












Czy słoneczny, czy zamglony, czy nawet lekko przymrożony, ten jesienny krajobraz potrafi człowieka zauroczyć. Lubię te nasze widoczki.




Chodzimy sobie też czasem na spacer na wystrzyżone rojsty. 

Jak widać, ptaki nie przejęły się wcale  zanikiem krzaczorów. Na szczęście bajorka się ostały (a przecież po zimie będą o wiele większe), więc i ich mieszkańcy nie musieli się wyprowadzać. 



Rodzinka tutejszych łabędzi jest o wiele większa, ale nie chciały pozować i tylko jeden pozwolił pstryknąć sobie fotkę z bliska, choć, jak widać, nie był raczej zachwycony naszą obecnością.


Czapli też było tam więcej, ale jakieś takie mało chętne są do współpracy. Ledwo jedną udało mi się "złapać" w locie. 


Bywają jeszcze tak ciepłe dni, że udaje nam się jeść posiłki, czy usiąść przy południowej kawce na werandzie. Przyglądamy się wtedy ptakom buszującym w okolicznych krzakach i w zawsze u nas pełnych karmnikach. 

Do stałych bywalców naszej stołówki dołączyły ostatnio kowaliki, które pojawiły się okolicy. 

Nasza znajomość zaczęła się dość niefortunnie, a to za sprawą świeżo umytego okna, które zupełnie niepotrzebnie postanowiłam przywrócić do stanu przejrzystości. Nie minęło pięć minut, a rozległo się głośne pacnięcie w szybę. Pobiegłam czym prędzej na dwór i znalazłam kowalikowego jegomościa z otumanioną minką. Ptaszynka na szczęście szybko doszła do siebie, posiedziawszy sobie chwilkę w bambusowej klateczce ochrzczonej przez nas ptasim SOR-em.



Po krótkiej rekonwalescencji, kowalik dziarsko poleciał w dal, ale od tego dnia zaczął pojawiać się u nas codziennie. Chyba mu się u nas spodobało. Początkowo zaglądał rzadko i bardzo nieśmiało, łapał ziarenko i zmykał, potem poczuł się widać swobodniej, bo jest teraz już stałym, codziennym bywalcem naszej werandy. 





Ściślej mówiąc, stołuje się u nas co najmniej parka kowalików, ale jak dotąd nie udało mi się chwycić obu naraz na zdjęciu. Zresztą i tak cieszę się, że siedząc na werandzie, w odległości dwóch czy trzech metrów od karmnika, udaje mi się fotografować naszych skrzydlatych stołowników. Siedzą sobie i jedzą, lulek co prawda nie palą, ale w ogóle się nie przejmują naszą obecnością. Jeszcze chwila i zaczną nam wyjadać obiad z talerzy!

Szczególnie śmiałe są bogatki, które rozrabiają na werandzie od świtu do zmierzchu. Jakiś czas temu odkryliśmy, że to nie myszy zniszczyły nam fotelowe poduchy, tylko właśnie te żółto-zielone łobuziaki! Niniejszym bardzo przepraszam niesłusznie posądzone myszki! Te dziury w poduszkach i porozrzucana codziennie na werandzie gąbka to wcale nie były mysie sprawki!





Już nie wspomnę o przedziurawionym na wylot spodzie karmnika, który bogatki systematycznie rozdziobują, zapewne w zemście za braki w dostawach (służba zaspała rano i nie zdążyła dosypać ziarna!). Łobuzy i już! Przyznam, że zdarza mi się krzyczeć na nie przez okno kuchni "a sio!", kiedy przyłapię je na jakiejś szkodniczej robocie. Nie pomaga to na długo, o nie. 

Ostatnio bogatki próbują też wybadać czy nasz dom nadaje się dla nich do zamieszkania na zimę. Łobuzy włażą do środka przez uchylone okna, pomimo zawieszonych w nich moskitier! Wystarczy tylko niewielka szpara między siatką a framugą i voilá! Już nie zliczę ile razy w tym miesiącu wypuszczałam sikorkę z domu, sześć czy siedem na pewno! Doszło do tego, że staram się wietrzyć dom dopiero po zmierzchu, kiedy już wiem, że łobuzy poleciały spać! 

Raz tylko jedna sikorka zrobiła dobry uczynek i uratowała mnie przed inwazją pająków, której się zupełnie nie spodziewałam, wystawiając na werandę pudełko zaklejone dziwną niby-pajęczyną, a która okazała się być pajęczym gniazdem. W dodatku było w nim mnóstwo malutkich pajączków, skąd ona to wiedziała? No widać zna się na pająkach lepiej niż ja...


Zobaczyłam przez okno z jaką zaciętością dobiera się do tego zaklejonego czegoś i dopiero wtedy pojęłam, że te wszystkie malutkie słodkie pajączki, które wybiegły z gniazda stając się natychmiast ptasim obiadem, za parę dni wybiegłyby radośnie wprost za mój regał w sypialni, bo właśnie w sypialni składowałam przez kilka dni wszystkie pudełka zniesione ze strychu. Nie chcę nawet myśleć co by było gdyby zdołały się tam zadomowić i porządnie urosnąć!

No dobra, to już niech sobie dziobią bogatki te fotelowe poduszki i rozrabiają do woli na werandzie!

A wracając do okien i pacających w nie ptaków, wpadłam na genialny pomysł, żeby jednak móc czasem umyć jakąś szybę bez wyrzutów sumienia. Zakupiłam siatkę okienną dla kotów i zamierzam ją zawiesić na oknach od zewnętrznej strony, tak żeby ptaki nie miały chęci przelatywać przez okna. Sikorki co prawda na pewno będą próbowały ją rozkminić, tak jak to robią z moskitierami i siatką na drzwiach wychodzących na werandę, ale mam nadzieję że siatka uchroni inne, mniej sprytne ptaszki, przed próbami przelecenia przez szybę. Jak już je powiesimy w oknach, to je tu pokażę.  

Zupełnie nie wiem, czemu znów gadam o ptakach, miało być o jesieni, no ale widać w moim przypadku to nieuniknione. Mówi się że niektórzy schodzą na psy. No a inni widać schodzą na ptaki, nie ma na to rady.