Jakie to szczęście, że jednak nie mieszkamy w Bieszczadach! Marzyło mi się kiedyś zamieszkać w tej pięknej krainie i owszem, ale od kiedy dowiedziałam się jak wcześnie tam przychodzi i jak późno odchodzi zima, zdecydowanie zmieniłam zdanie.
No aleśmy jednak na wschodnich rubieżach osiedli, więc nie ma się czemu dziwić, że jak idzie śnieżyca to wali prosto do nas! Nie, no fajnie jest. Mamy co jeść, prądu nie zabrali, dziś po południu nawet przejechał drogą pług i trochę odgarnął. Nie narzekam. Trochę gimnastyki z łopatą do śniegu też nikomu jeszcze nie zaszkodziło, spory kawałek mamy od garażu do bramy, ale co tam!
Za to zimowe widoczki przednie!
Kilka dni temu, kiedy pierwszy śnieg chciał się już trochę roztopić, współpraca nocnego przymrozku z porannym słońcem zaowocowała niecodziennymi szklistymi krajobrazami. Nie mogłam się wprost napatrzeć!
No nie widać tego na fotkach tak pięknie jak w rzeczywistości. Musicie mi uwierzyć na słowo, że było się czym zachwycić. No więc się zachwycałam!
Jak widać, jestem na najlepszej drodze do polubienia zimy. Przyznaję się bez bicia, że brak konieczności truchtania w zimowych, grubych ciuchach, w codziennym kieraciku znacznie uwydatnia jej uroki. Gdyby tylko nie trwała tak długo, na pewno już bym ją szczerze pokochała! Bo tak naprawdę zima powinna trwać od początku grudnia do połowy stycznia. A potem to już koniecznie wiosna!
Przy odrobinie wysiłku i dobrej woli można też nawet docenić zalety krótkiego dnia. Nie, no może z zaletami to przesadziłam. No ale udaje mi się to jakoś tolerować. Po pierwsze i tak nie da się pracować w ogrodzie, po drugie pogoda niespecjalnie też sprzyja przesiadywaniu na werandzie. Zatem i tak większość czasu spędzamy zimą w domu. A w domu mam wreszcie dostępną bez ograniczeń moją ukochaną rozrywkę, czyli robótki!
Mówię "dostępną", bo przez ponad rok wszystkie moje włóczkowe skarby siedziały w worach na strychu. Nie miałam gdzie ich pomieścić na dole, bo, nawet już ustawione na swoim miejscu, regały zapełnione były naszymi ubraniami, które z kolei czekały na pojawienie się w domu SZAFY. Szafa wreszcie jest, więc mogłam przeprowadzić wielką operację zamiany miejsc i upchać wszystkie ciuchy w szafie, a włóczki i inne niezbędne mi do życia przydasie mogły zamieszkać nareszcie w swoich pudłach na regale!
Jakby komuś chciał się z piersi wyrwać okrzyk w rodzaju "ale tego dużo!.." od razu mówię że spora ich część się niestety nie zmieściła i dalej pomieszkuje na strychu. No ale te najpotrzebniejsze skarby są już na swoim miejscu. Reszta będzie czekać aż sobie gdzieś urządzę pracownię, ale chwilowo nie mam nawet pomysłu jak do tego doprowadzić, więc czekanie może potrwać.
Mam więc wreszcie ten luksus, że moje skarby są w zasięgu ręki i kiedy tylko zechcę, mogę się nimi nacieszyć. Bogu dziękuję (oraz Małgosi zwanej swego czasu dla niepoznaki Raveną), że przez te ładnych parę lat zdążyłam sobie zgromadzić całkiem niezły zapasik pięknych wełenek, bo patrząc na ceny tego co dziś można kupić, wiem że nie poszalałabym zbytnio na zusowskiej pensyjce.
Ponieważ wiem, że co najmniej TRZY czytające mnie osoby wyznają się "w tym temacie", nie omieszkam trochę jeszcze o robótkach poprzynudzać ;)
Zatem udało mi się zabrać do pracy dość metodycznie, co wiązało się ze spruciem dwóch ślicznych ale nie noszonych przeze mnie sweterków z "warmińskiej" Mirelli,
oraz brązowo-granatowego blezerka którego fotki nie mam, ale też już od lat go nie nosiłam. Zawsze trudno mi się zabrać do prucia, bo po pierwsze pruć nie lubię, po drugie szkoda mi na to czasu, a po trzecie jestem pedantyczną mistrzynią w ukrywaniu końcówek włóczki po zakończeniu każdej robótki. Robię wszystko co się da, żeby tych koniuszków nie było widać, bo nie lubię jak mi coś gdzieś wystaje czy wisi, nawet po lewej stronie swetra. Wszystko fajnie, dopóki nie muszę ich potem odszukać, żeby wziąć się za prucie. Tragedia. No ale udało się wszystko popruć i nawet jedna z tych włóczek występuje już w nowej postaci.
Jako że Mirella jest dosyć cienka, dołożyłam do niej drugą nitkę (Drops Delight - jakby kogoś interesowało). Dropsik dodał czerwonej Mirelli trochę pomarańczu, a przede wszystkim sprawił, że kamizela jest mięsista i cieplutka!
Bardzo jestem z siebie dumna, a głównie z tego, że udało mi się przysiąść i w dość szybkim tempie ją skończyć. (Co prawda już się zastanawiam, jak to zwykle ja, czy nie powinnam jej jednak przerobić na sukienkę, ale chwilowo zostawiam sobie rozwiązanie tego problemu na później...)
A teraz zajęłam się masową produkcją skarpetek, bo zawsze mi ich brak, zwłaszcza tych ciepłych, wełnianych, które najbardziej lubię mieć na nogach w zimowe wieczory. A szczególnie doceniam je tutaj, gdzie pomimo że w naszym domu jest ciepło, mnie jest zawsze zimno w nogi. Tak już mam.
Te pomarańczowe to akurat mitenki, nie skarpety. Ale poniżej już skarpetkowo.
To tak z grubsza moje obecne robótki. W trakcie drutowania kolejnych skarpetek myślę nad następną sukienką, z tej granatowo-brązowej prutej wełenki. Również zamierzam dodać do niej inną nitkę, będzie cieplej i ciekawiej ;) Na razie jestem w fazie próbek, pomysłów mam sto na godzinę, więc czekam aż się uklepią.
No i to by było na tyle jeśli chodzi o zimowe rozrywki.
A nie, wróć, jeszcze notorycznie piekę chleby i ciasteczka :)
O chlebach już tu mówiłam, nie jemy w ogóle kupnego pieczywa, co drugi dzień piekę chleb na zakwasie. Korzystam z jednego przepisu, ale ponieważ wciąż zmieniam mąki, to każdy chleb wychodzi trochę inny, więc się nie nudzimy.
A ciasteczka? Ano lubimy do kawki coś pochrupać. Obczajałam różne pomysły z netu, aż trafiłam na prosty i szybki przepis na ciasteczka á la amerykańskie "cookies". Są naprawdę pyszne, a co dla mnie super ważne, robi się je błyskawicznie.
Zdjęcie marne bo przy sztucznym świetle, ale zapewniam że są boskie. Jak by ktoś chciał to przepis podrzucę. Ja go odrobinę zmieniłam, bo zamiast dwóch jajek wrzucam dwie łyżki zaparzonego siemienia lnianego, które pięknie skleja ciasto ale i dodaje fajnego smaczku. Przeszkadzajki mogą być dowolne, czasem dorzucam rodzynki, innym razem żurawinę, orzechy lub czekoladowe kropelki.
Dziś wyjątkowo udało mi się zakończyć notkę bez ptaszków, a żałujcie bo nagrałam filmik jak kowalik rozwala nam daszek karmnika próbując wetknąć w niego ziarenka słonecznika, bezskutecznie zresztą. Ten typ tak ma, tyle że na ogół chowa zapasy w korze drzewa, no ale ten chce w karmniku i już. Filmik nagrałam, ale mało co widać przez brudne okno, a okno musi być brudne, żeby się ptaki nie pakowały przez szybę do domu. Tak więc chwilowo nie mam co pokazać. Może kiedyś się uda sfilmować go bez okna!